____ IDEA


Jesteśmy zanurzeni w mieście i miejskości.

Mieszkamy w Katowicach i codziennie korzystamy z przestrzeni, która tutaj powstaje. Właściwie to tworzymy ją za pomocą naszych działań zderzonych z decyzjami i wyborami innych użytkowników. Ten kontekst interesuje nas najbardziej. Czujemy się współodpowiedzialni za miasto, chcemy więc je lepiej rozumieć i mieć wpływ na to, jak funkcjonuje.


Kolektyw Miastoprojekt: Michał Kubieniec, Paweł Jaworski
________________________________________________________________________________________




niedziela, 23 listopada 2014

WCHŁANIAJĄC NOWOCZESNOŚĆ


Wizyta na Biennale Architektury w Wenecji w listopadzie wprowadza w stan zawieszenia. Kapryśna pogoda i poniedziałkowe podróże vaporetto po wyspach laguny sprawiają, że czas zaczyna płynąć w spowolnionym rytmie kuracji w sanatorium Berghof. Aqua alta zmienia natomiast obraz przestrzeni, ponieważ zmusza do ciągłego szukania nowych dróg dojścia do wschodniej części miasta. Sama formuła wydarzenia jest również znacząca: obrasta tysiącami recenzji, sprawozdań i polemik, a przez to przechodzi z fazy ekscytującej i odkrywczej debaty do męczącego puszenia się „świata sztuki”.
Tegoroczna edycja – zgodnie z pytaniami nadrzędnymi, które zadał kurator, Rem Koolhaas – miała być „audytem” architektury. Rozbudowaną i opartą na szczegółowych badaniach refleksją nad tym, co mamy, jak do tego doszliśmy, co z tym możemy teraz zrobić i dokąd możemy dojść startując z obecnego punktu. Składała się z wystaw przygotowanych przez 66 krajów w pawilonach narodowych w Giardini, w Arsenale oraz różnych, rozproszonych punktach, które krążyły wokół problemu „wchłaniania nowoczesności”. Opowieści o zawiązkach pomiędzy planowaniem i projektowaniem oraz modernizacją polityczną i społeczną w różnych częściach świata. Towarzyszyły im dwie ekspozycje. Pierwsza – kuratorska w Pawilonie Centralnym, zatytułowana „Elementy architektury” i poświęcona „nowemu korpusowi wiedzy” o architekturze. Druga – „Monditalia” o kondycji współczesnych Włoch, którą przygotowali ludzie tworzący inne części Biennale: Kina, Tańca, Teatru i Muzyki.
Tyle o założeniach. W jaki sposób autorzy poszczególnych wystaw odpowiedzieli jednak na problemy zdefiniowane przez Rema Koolhaasa? Jakie narracje wyłaniały się ze zderzenia pojedynczych wypowiedzi?
W zadanych ramach kryło się ryzyko podryfowania w stronę klasyfikacji inspirowanych przez botaniczne rozważania Karola Linneusza lub ambicje francuskich Encyklopedystów. Tak też niestety się stało, ponieważ pojawiły się kompleksowe przeglądy dokonań architektonicznych w poszczególnych krajach (pawilon brazylijski). Niektóre zespoły zdecydowały się jednak na przedstawienie jedynie dobrze przemyślanej i opracowanej syntezy własnych poszukiwań, dodatkowe informacje umieszczając w folderach lub publikacjach (Czesi i Słowacy). To właśnie w tych ekspozycjach mogłem odnaleźć kilka ciekawych i inspirujących tropów...
Tytułowy wątek „wchłaniania nowoczesności” zainteresował mnie ze względu na sposób, w jaki był sformułowany. Po pierwsze, zastanawiałem się, jak kuratorzy odniosą się do ukrytego założenia, że „absorbowanie” zakłada istnienie pewnych idei w jednym miejscu i ich brak w innym, a także opisuje symetryczny proces eksportowania i importowania. Użycie tego pojęcia generuje od razu pytania o to, co powszechne (uroszczenie zapisane w pojęciu „styl międzynarodowy”) i lokalne (np. tradycja budowlana). O centrum i peryferia, a przez to kieruje nas na pole analizy postkolonialnej i zachęca do ponownej lektury europejskich opowieści o architekturze i urbanistyce modernistycznej. Po drugie, moją wyobraźnię pobudzał sam termin „nowoczesność”, a właściwie zaszyfrowane w nim rozważania o wartości tego, co jest przed modernizacją i tego, co zostało unowocześnione. Dylematy, które można sformułować w języku polityki i dyskusji o tożsamości narodowej.
Teraz szczegóły. Z każdą wizytą w kolejnym pawilonie coraz wyraźniejsze stawało się wiszące nad wieloma ekspozycjami pytanie o to, czyim dziedzictwem jest modernizm. To przecież (tylko) ograniczone pod względem czasowym i geograficznym zjawisko społeczne, a w jego obrębie – ruch architektoniczny. Konsekwencja Oświecenia, czyli ściśle europejskiego myślenia o porządkowaniu świata. Żądającego uniwersalności, a przez to wprawionego w ekspansywny ruch, co przestaje być oczywiste, gdy opuścimy jego matecznik. To właśnie z tym problemem znakomicie zmierzyli się kuratorzy pawilonu Mozambiku. Zwinnie żonglowali „turystycznym” i „widokówkowym” przeglądem obrazów młodego kraju, zderzonego z osią czasu, na której rozpisano informacje historyczne, a także trzy opowieści architektoniczne o ikonach „stylu międzynarodowego”, jego recepcji narodowej i przemianach... wiejskiej chaty. Właściwie ich braku, ponieważ to w tej formie tradycyjnego budownictwa zapisane jest długie trwanie (niezmodernizowanej) społeczności. Nie mam pewności, czy ironia zawarta w formie przekroju przez wszystkie warstwy, na którym znajduje się Muzeum Guggenheima w Bilbao (międzynarodowe na górze), realizacje w miastach Mozambiku oraz drewniana konstrukcja kryta strzechą (lokalne na dole), była zamierzona, ale jego zwielokrotnienie w czytelny sposób kwestionowało uzasadnienie modernizmu, a właściwie importowania idei z północnej części globu. Co, w jakim zakresie i w jakim celu podlega zatem modernizacji? W jakim powinno? Czy kontrolujemy ten proces?

Podobnemu problemowi przyjrzeli się autorzy wspólnej wystawy Finlandii, Szwecji i Norwegii, opowiadającej w szczegółach historię Kenii, Tanzanii i Zambii, która rozpoczyna się w latach 60., po proklamowaniu niepodległości, a kończy 20 lat później. Po usunięciu kolonialnych (brytyjskich) struktur politycznych i biurokratyczno-administracyjnych władze tych krajów zaczęły z nadzieją importować rozwiązania skandynawskie: plany regionalne i urbanistyczne, rozwiązania w zakresie infrastruktury społecznej i przemysłu. Narracja kuratorska jest wielowątkowa i oczywiście pokazuje faktyczne i głębokie przemiany, ale równocześnie ujawnia trudne lub groteskowe elementy. Przykłady? Fabryka ryb, zaprojektowana przez Karla Henrika Nøstvika, posiadała rośliny w zamkniętym ogrodzie i poza nim, co miało być symbolem „dobrobytu dla wszystkich”, mimo że znajdowała się na... pustyni. Natomiast wysoka jakość wyposażenia szkół w głowach ludzi, którzy mieli później nimi zarządzać, rodziła wątpliwość, czy nie przerasta potrzeb. Co w tym miejscu jest zatem autentyczną zmianą, a co wyłącznie fasadą?

Inne pytanie o legitymizację nowych struktur państwowych, które powstają na zgliszczach kolonialnych, zadali w bardzo wyrazistej formie autorzy pawilonu polskiego. Kuratorzy z Instytutu Architektury w Krakowie poddali szerokiej analizie baldachim nad wejściem do grobu Józefa Piłsudskiego na Wawelu, zbudowany ze spoliów i elementów związanych z działaniami zaborców. Zakodowany w tym problem stał się dla mnie jaśniejszy po zestawieniu przygotowanych tekstów i diagramów z modernistyczną wyobraźnią kartezjańskiego filozofa-budowniczego. Dlaczego? Nowy i uporządkowany gmach wiedzy należy wznieść na surowym rdzeniu, ponieważ właściwości materiału rozbiórkowego (wcześniejszych koncepcji) mogą zepsuć nasze dzieło – ostrzegał autor „Rozprawy o metodzie”. Czy podobnie jest z państwem? Warto może zapytać o to, co moglibyśmy odkryć prowadząc – używając pojęcia Wolfganga Welscha – „estetyczną psychoanalizę” mitu II Rzeczypospolitej... Ciekawe zadanie, które stawia przed nami kuratorska kreacja.

Związkom pomiędzy kształtowaniem przestrzeni i tożsamością społeczności, która z niej korzysta, można przyjrzeć się jednak w zupełnie inny sposób, żeby ujawnić sytuacje i konsekwencje zerwania tej zależności. Tak zrobiła Matilde Cassani w części ekspozycji „Monditalia”. Wykadrowała społeczną przemianę włoskich wsi w Nizinie Padańskiej, która wcześniej była zamieszkana wyłącznie przez katolików i stanowiła monolit kulturowy, a teraz jest domem dla licznej populacji Sikhów. Poprzez nałożone na siebie zdjęcia przestrzeni publicznych miasteczek w dzień powszedni i w trakcie święta Baisakhi pokazała, że ta transformacja nie znajduje swojego odzwierciedlenia w krajobrazie. Stojąc na wprost widzieliśmy zabudowania w formie, która nie zmieniła się przez kilkadziesiąt lub kilkaset lat (np. bryłę historycznego kościoła), a gdy przesuwaliśmy się w lewo lub w prawo dostrzegaliśmy, że wypełniają ją wyznawcy tej religii. Dzięki temu stawało się dla nas czytelne, że urbanistyka i planowanie przestrzenne nie nadążają za wspomnianymi przemianami i są nośnikiem tożsamości, która nie istnieje lub odchodzi. Architektura w tym momencie staje się obojętna i pusta.

W jaki sposób wywikłać się z tej matni, żeby nie popaść w konserwatywną krytykę modernizmu? Można zejść kilka stopni ideologicznych w dół, co zaproponowali kuratorzy pawilonu belgijskiego. Z wielką swadą i ironią oraz analityczną dokładnością pokazali to, co kryje się za fasadami uporządkowanego miasta. Również modernistycznymi. Poprzez serię zdjęć zupełnie zwyczajnych wnętrz i instalacji, zaopatrzonych w absurdalne opisy, które przypominają fragmenty artykułów w prasie architektonicznej, dowiedli, że w tym prostym geście przekształcania najbliższego otoczenia kryje się naprawdę ważne źródło projektowania. Przez to również jego modernizacji... Rozwinięcie tej intuicji mogłoby otwierać nowy rozdział w dziejach nowoczesności bez osuwania się w nieuzasadnioną pychę modernizmu.


Paweł Jaworski


Tekst ukazał się równocześnie na stronie magazynu Kontakt.

poniedziałek, 17 listopada 2014

NIEWYKORZYSTANY POTENCJAŁ “LOKALU NA KULTURĘ”


Krajobraz polskich miast tworzą dziś nie tylko lansowane przez media i polityków głównego nurtu, wielkie inwestycje w infrastrukturę, które miały być symbolem sukcesu gospodarczego, szybkiego rozwoju i świetlanej przyszłości. To również wszechobecne przestrzenie opuszczone i nieużytkowane. Miejskie pustostany, które straszą na ulicach, przede wszystkim śródmiejskich. Druga strona mitycznego sukcesu i jego produkt uboczny, a może raczej prawdziwe oblicze uprawianej w Polsce polityki lokalowej samorządu. Pokazujące porażkę naszego dotychczasowego myślenia o mieście i jego rozwoju.
Co się stało? Oddaliśmy władzę w ręce deweloperów, galerii handlowych i dyskontów. Uwierzyliśmy, że zewnętrzny kapitał zbawi nasze miasta. Przestaliśmy uprawiać politykę, zapominając o tym, że to ona powinna być narzędziem zmiany. W międzyczasie obserwowaliśmy powolny upadek lokalnego handlu czy rzemiosła. Zaczęły znikać miejsca dla niekoniecznie skalkulowanych na bezpośredni zysk finansowy działań społecznych czy kulturalnych w przestrzeni publicznej. Opustoszały lokale na pustych ulicach. Jednocześnie czekaliśmy, aż kryzys się skończy, przyjdzie prywatny inwestor i miasto odżyje. Jednak inwestor się zazwyczaj nie pojawiał, a jak już na chwilę wpadł, to wolał raczej postawić kolejną galerię handlową, niż ożywiać przestrzeń miejską, na co oczywiście miasta się bez wahania zgadzały. I tym sposobem dobijały się same.
Nie inaczej jest w naszym mieście. Również w Katowicach dalej wierzymy w niewidzialną rękę rynku i wielki kapitał. Nie chciałbym jednak skupiać się na przyczynach naszej aktualnej sytuacji, którą w dużym uproszczeniu zarysowałem na początku tego tekstu. Pisało też o tym wcześniej wielu innych autorów i myślę, że robili to zdecydowanie lepiej i ciekawiej, niż ja mógłbym to uczynić. Wolę się skupić na dyskusji o działaniach, które mogą odwrócić tę tendencję. Interesuje mnie zatem, jakich narzędzi należy użyć, żeby problem pustostanów rozwiązać. Jak wykorzystać potencjał w nich drzemiący.
Wydaje mi się, że w Katowicach zrobiliśmy już dwa pierwsze kroki: zainicjowaliśmy dyskusję i stworzyliśmy program „Lokal na Kulturę”. Teraz warto mu się przyjrzeć z bliska. Minął rok od pierwszej edycji. To znakomita okazja, żeby ten okres podsumować, ocenić i wysunąć wnioski na przyszłość.
Najpierw kilka słów o (nie tylko) moich marzeniach. Konkurs mógł stać się punktem wyjścia do dalszych rozważań o kierunkach polityki lokalowej miasta, ponieważ zakładaliśmy, że sposób jego realizacji będziemy dokładnie obserwować, rozwijać i systematycznie korygować. Pomysł, który inspirowany był projektem warszawskim, miał polegać na wynajmowaniu po preferencyjnych stawkach miejskich lokali na szeroko pojętą działalność kulturalną. Mógł stać się czynnikiem prowadzącym do ożywienia społecznego i gospodarczego miasta. Mógł stworzyć warunki do działań niekomercyjnych, zaadresowanych do lokalnej społeczności. Mógł otworzyć miasto na działania eksperymentalne i innowacyjne. Rozszerzyć przy okazji pole debaty o mieście o nowe, niezależne podmioty. Mógł wywołać miejski ferment.
Teraz natomiast parę zdań o (nie tylko) moim rozczarowaniu. Wszystko, co opisałem powyżej, mogło się zdarzyć, ale zrealizowaliśmy pierwotną wizję jedynie połowicznie. Podstawowym warunkiem, który zaproponowała grupa aktywistów inicjujących cały pomysł, była lokalizacja: ważne miejskie deptaki, ulice, czy dzielnicowe place. Miejsca, w których kiedyś kwitł handel i życie miejskie, a dzisiaj nie dzieje się nic – lokale stoją puste i czekają na lepsze czasy. Które obszary mam konkretnie na myśli? Dla przykładu ulice: 3 Maja, Warszawską czy Wawelską. Lokale atrakcyjne dla użytkowników i najemców, a także łatwo dostępne, których adaptacja do nowej funkcji może ożywić daną przestrzeń. Przywrócić ją mieszkańcom. Stało się jednak inaczej. Większość lokali, które Urząd Miasta umieścił na swojej liście, znajdowała się w podwórkach, w nieciekawych i trudno dostępnych terenach, a ponadto była w złym stanie technicznym. Miałem nieodparte wrażenie, że nikt inny nie chciał ich wynająć w standardowym trybie. Tam znaleźliśmy miejsce dla kultury, ponieważ nauczyliśmy się wyrzucać ją na peryferia myślenia o mieście. Oczywiście: na tych obszarach taka działalność może mieć sens, gdy tworzy przestrzenie o charakterze sąsiedzkim i dzielnicowym. My jednak chcieliśmy, żeby to działo się równocześnie z ożywianiem najważniejszych miejskich arterii, które przegrały w konfrontacji z wielkimi centrami handlowymi. To mógł być czynnik na nowo sprowadzający ludzi do miasta, które nie jest i być nie powinno tylko komercyjnym tworem.
Inną ważną kwestią było włączanie lokalnej społeczności w działalność prowadzoną w wynajmowanych lokalach. Zapraszanie ich do środka czy to w formie odbiorców czy współtwórców kultury. Lokal miał być otwarty i służyć aktywizacji danej przestrzeni jak i samych mieszkańców. Ze względu na brak weryfikacji i bieżącej kontroli prowadzonych w lokalach działań zdarzały się przypadki adaptacji na funkcję biurowo- administracyjną. Tak jest niestety w przypadku Grupy BIBU, która nie podejmuje żadnych akcji animacyjnych w lokalu, ponieważ umieściła tam biuro organizacji. Taki sposób użytkowania nie jest dobrą propozycją dla parteru budynku, a już na pewno nie powinien być dopuszczony w konkursie, o którym piszę. W tym celu można wykorzystać przepisy dotyczące wynajmu pomieszczeń dla NGO.
Szkoda również, że wnioski oceniali sami urzędnicy, którzy nie mają szczegółowej wiedzy o prowadzenia działań kulturalnych[P3]  i potrzebach mieszkańców w tym zakresie. Z tego powodu lepsza byłaby interdyscyplinarna i partnerska komisja, co było kolejną propozycją inicjatorów konkursu. Wówczas niezależni eksperci pracujący w kulturze wspólnie z urzędnikami mogliby bardziej dokładniej badać jakość składanych ofert konkursowych. Ten kontekst otwiera ponadto pytanie o włączenie samych mieszkańców na etapie wyboru najemców, czy wmontowanie rozwiązań z zakresu ekonomii społecznej w sam mechanizm. Warto przywołać chociażby klauzule społeczne w zamówieniach publicznych, które narzucałyby np. korzystanie z usług osób trwale bezrobotnych przy remoncie.
Lokal na kulturę to jak na razie jedyny systemowy pomysł, który udało się wcielić w życie w Katowicach, będący zarazem przykładem dobrej praktyki w zakresie polityki lokalowej. Pomimo swoich niedociągnięć pokazał potencjał, który tkwi w tego typu inicjatywach. Kultura w tym konkursie rozumiana jest bardzo szeroko i obejmuje również działania związane z rzemiosłem, kolekcjonerstwem czy nawet nowymi technologiami. Ważny był przede wszystkim animacyjny i społeczny charakter aktywności. Miejmy nadzieję, że w kolejnych edycjach ta otwartość będzie rozwijana i zapraszane do składania ofert będą kooperatywy, spółdzielnie socjalne, grupy samopomocowe, inicjatywy sąsiedzkie czy inne przedsiębiorstwa działające na zasadach ekonomii społecznej.

Rzecznikiem opisanej rozbudowy jest nasz kolektyw. Mój tekst nie stanowi zatem głosu przeciwko inicjatywie, ale jest przyczynkiem do konstruktywnej krytyki jego założeń i dyskusji o ulepszeniu mechanizmu. Chcemy chwalić się za parę lat ciekawym narzędziem polityki lokalowej, którego sprawne używanie od razu wpływa na przestrzeń naszego miasta. Teraz działamy na pół gwizdka. Niby jest dobrze, ale mogłoby być zdecydowanie lepiej.

Michał Kubieniec

piątek, 31 października 2014

NOWE MUZEUM ŚLĄSKIE

Zapewne nigdy muzea nie miały się tak dobrze jak teraz. Pisząc te słowa mam na uwadze przede wszystkim powstające nowe budynki, czyli całą infrastrukturę tego typu placówek. Po komercyjnym sukcesie Muzeum Powstania Warszawskiego ich liczba powiększa się nieomal z dnia na dzień. Co ciekawe, ich reprezentacyjne formy uznawane są często za nowoczesne ikony rozwijających się miast. Dlaczego? Muzea przestały być ważne tylko dla wąskiego grona odbiorców: historyków, historyków sztuki, kuratorów oraz archiwistów. Ich potencjał dostrzegli politycy, urzędnicy, korporacje, prywatni inwestorzy, a także mieszkańcy miast i mniejsze organizacje pożytku publicznego. Podobnie dzieje się również w Katowicach. Nie tylko w Krakowie, Warszawie i „gdzieś w Polsce”, ale przed naszymi oczami, na Górnym Śląsku. W tym regionie, gdzie kultura i sztuka była zawsze traktowana po macoszemu i znajdowała się na marginesie publicznego zainteresowania. Oczywiście było to zjawisko charakterystyczne dla transformacji po 1989 roku, a to, co możemy obserwować na naszym podwórku, to jedynie lokalna wersja szerszego problemu.
Nagle jednak, praktycznie w czasie konkursu o tytuł ESK 2016, w Katowicach pojawiło się nowe muzeum. Plany budowy nowego obiektu były znacznie wcześniejsze, ale ta zbieżność i bliskość terminów wydaje się interesująca. Po Katowicach rozlała się fala radości: będziemy mieć piękny budynek! Nowoczesny. Taki, którego nie powstydziłoby się żadne duże miasto w kraju i poza jego granicami. Co chwilę ktoś powtarzał truizmy o śląskim efekcie Bilbao. Wszyscy wierzyli, że to muzeum, kultura i sztuka, te znajdujące się na samym dole bytowych potrzeb zachcianki, nas uratują. Turyści będą przyjeżdżać, przylatywać, nawet dzieci ze szkół będą chodzić i oglądać.
Bańka szybko prysła. Zderzyliśmy z problemem, który światu sztuki, kuratorom zajmującym się tzw. „krytyką instytucjonalną”, jest dobrze znany. Muzeum – jak każda instytucja – jest tworem politycznym. Mimo tego, że francuski filozof Jacques Rancière wskazywał wielokrotnie, że estetyka to polityka, a bliższy nam Lech Nijakowski, że pamięć to polityka, to nad szklanymi budynkami zawisły ciemne chmury. Zaczęto narzekać, że pomysł na wystawę nie taki. Za bardzo polityczny. Przekłamuje historię… Są to głosy ważne i warto się nad nimi pochylić, ponieważ wpisują się w trwającą od lat 60. XX w. debatę o instytucjach sztuki. Muzeum krytykuje się za to, że nie nadąża za zmianami, jakie zachodzą we współczesnym świecie. Że instrumentalizuje pamięć i historię. Że marginalizuje lub wyklucza narracje, które nie wpisują się w jego politykę wizerunkową. Można by wymieniać i wymieniać.
Jakie zatem będzie to Nowe Muzeum Śląskie? Niestety nie mam odpowiedzi na to pytanie, mimo że śledzę to, co dzieje się w naszym rodzimym muzealnictwie. Mam za to kilka małych życzeń. Czy się spełnią? Zobaczymy...
Po pierwsze, chciałabym, żeby za określeniem „nowe” nie kryła się tylko „nowa” siedziba. Nie wierzę, że jakakolwiek forma architektoniczna rozwiąże problemy, z jakimi borykają się Katowice, a także Górny Śląsk oraz życie kulturalne całego regionu. Budynek szybko się zestarzeje, a przez to dla wszystkich stanie się jasne, że to program jest kwestią kluczową. Po pierwszym „ach” może nastąpić smutne „ech”, gdy to, co znajdziemy w środku, rozczaruje. Czy spotkamy się zatem w muzeum O Śląsku, czy może w muzeum NA Śląsku? Mała to różnica, ale może mieć kolosalne znaczenie.
Po drugie, mam nadzieję, że przymiotnik „nowe” nie kryje wyłącznie „nowych” technologii, które zmieniają muzea w parki rozrywki. Nie chcę takiej instytucji, ponieważ wiele razy widziałam, jak ta nowa technologia zawodzi. Powtórzę: jak szybko się starzeje.
Po trzecie, wyobrażam sobie, że Nowe Muzeum Śląskie nie będzie bało się historii swojego miejsca. Będzie miało coś z idei „muzeum krytycznego” Piotra Piotrowskiego i będzie stawiało trudne pytania. Pokazywało, że historia nigdy nie jest jednorodna, a składają się na nią różne perspektywy i opowieści oraz wielość pamięci o niej.
Po czwarte, chciałabym, żeby w Nowym Muzeum Śląskim znalazła się sztuka współczesna. Śląska sztuka współczesna, z której możemy być dumni – grupy St-53, Andrzeja Urbanowicza, Jerzego Lewczyńskiego, Zofii Rydet. Żeby w tym właśnie miejscu wystawiona została świetna kolekcja Znaków Czasu. Dobrze przypominać te postaci, a nie wciąż opowiadać tą samą historię o węglu i kopalni.
I tu pojawia się moje piąte życzenie… Nowe Muzeum Śląskie powinno być lokalne, ale nie zaściankowe. Niech ukazuje zdarzenia i postaci ważne dla tego, co jest i było tutaj właśnie. Musimy poznawać swoje opowieści, ale niekoniecznie podążając za wielkimi narracjami. Nie potrzebujemy więc kolejnej wystawy o Powstaniu Styczniowym, ale czekamy na dobrą i krytyczną wystawę o Powstaniach Śląskich. O postaciach niewygodnych i trudnych. Nowe Muzeum Śląskie powinno nas zmusić do myślenia, ponieważ w zalewie bylejakości jego fajerwerkowość się nie sprawdzi.
Moim zdaniem to, czego potrzebujemy na Śląsku, to nie kolejne publiczne muzeum, ale raczej muzeum publiczności, muzeum dla mieszkańców. Takiej instytucji, która pomyślana będzie nie jako wizualna wizytówka miasta, ale jako przestrzeń forum. Miejsce spotkań i dyskusji wokół kwestii toczących się w zróżnicowanym społeczeństwie. Pokazujące to, co nas różni i nadaje nam indywidualność. Przez co stajemy się podmiotami, a nie bez osobową masą…

Marta Kudelska; Kuratorka, autorka tekstów o sztuce. Publikowała m.in. w Obiegu, Szumie, Opcjach, Punkcie czy Hiro. Ukończyła kulturoznawstwo-kulturę współczesną (w zakresie krytycznej teorii kultury współczesnej) i historię sztuki na Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie. Interesuje się pamięcią, krytyką instytucjonalną, problematyką archiwów i socjologią rzeczy. Obecnie doktorantka w dziedzinie nauki o sztuce na Uniwersytecie Jagiellońskim, gdzie zajmuje się kwestią polityki pamięci w kolekcjach muzealnych. Swoje projekty realizowała m.in. w Instytucie Polskim w Dusseldorfie, Art Agendzie Novej w Krakowie, podczas festiwalu ArtBoom , czy CSW Kronika w Bytomiu. Współpracuje w galerią Dwie Lewe Ręce i Czytelnią Sztuki.

poniedziałek, 6 października 2014

OBRAZ MIASTA JAKI NOSIMY W SOBIE, JEST ZAWSZE TROCHĘ PRZESTARZAŁY


Obraz miasta, jaki nosimy w sobie, jest zawsze trochę przestarzały.

Jorge Luis Borges

W tym jednym krótkim zdaniu, otwierającym opowiadanie "Niegodny", został zawarty bardzo precyzyjny opis energii, z jaką przeobrażają się miasta każdego dnia, zostawiając mieszkańcom i odwiedzającym jedynie wspomnienia. Siłą, o której mówi Borges i która tkwi w samym zarodku miasta, jest jego rozwój, a właściwie: chęć jego rozwoju i transformacji, która objawia się mieszkańcom w postaci nowych budynków czy przestrzeni pomiędzy nimi. Założenia urbanistyczne i ich architektoniczne komponenty, obłożone przez władzę prawami i planami, stają się narzędziem i jednocześnie polem rozgrywki. Czy zatem architektura to polityka? Twierdząca odpowiedź na to pytanie (zakładając, że padłoby ono w ustroju demokratycznym) rodzi automatycznie chęć posiadania jakiejkolwiek, choćby znikomej władzy i opowiedzialności za procesy, jakie zachodzą w mieście. Problem pojawia się w momencie powstawania nowych, lecz niechcianych inwestycji, i wywołuje u mieszkańców frustrację, bezsilność, poczucie odsunięcia od teoretycznie należnej im władzy. Wizja metropolii przyjaznej i dbającej o rezydentów jest bowiem sprzeczna z samą genezą konceptu miasta, którą jest przecież wyłącznie pomnażanie kapitału.

Usytuowane na szlakach handlowych w odległościach jednego dnia podróży od siebie nawzajem, wyrosłe z brzegów, które przeobraziły się w porty - tak formowały się pierwsze miasta: ośrodki handlu, punkty przepływu kupców z różnych stron świata. Skoncentrowane na kupnie, sprzedaży czy wymianie towarów, formowały swą architekturę i urbanistykę tak, aby maksymalizować obrót towarów. Place/rynki, gdzie dobijano targu, otoczone zostały urzędami i sądami, w których rozstrzygano spory handlowe, dopełnione rezydencjami bogatych przedsiębiorców - tzw. rodzin, a także hotelami, restauracjami, karczmami - warstwą serwisową, gdzie pracę znajdywali napływający do powstających miast nowi mieszkańcy. Większy przepływ kapitału owocował szybszym rozwojem infrastruktury. Partery budynków, podobnie jak place, oferowały przechodniom rozmaite usługi, podczas gdy wykusze, niczym kamery przemysłowe, służyły do doglądania interesu przez właściciela. Miejsca pobytu i obsługi mieszkańców naturalnie zostały wypchnięte do przestrzeni pomiędzy. Pozorną zmianę percepcji relacji człowiek - miasto przyniosła rewolucja przemysłowa. Architekci, zainspirowani, a właściwie zmuszeni przez warunki rynku i produkcji, wytworzyli zoptymalizowane jednostki mieszkaniowe, skupiające masy siły roboczej i oferujące w zamian za zunifikowaną przestrzeń mieszkaniową trochę więcej zieleni i placów, miejsc pomiędzy, wciąż jednak w zasięgu miejsca zamieszkania, czyli fabryki. Budynki-maszyny, wyniesione na ogromnych kolumnach ponad ziemię, spełniające niby marzenia o przełamaniu siły grawitacji, były tak naprawdę dostosowane do trybu pracy fabryk i przepływu grup robotników. Z początkiem tej ery w umysłach architektów wyrosło tak przecież mylne przekonanie o elitarności profesji, która ma rzekomo patent na kreowanie przestrzeni życiowych/miejskich dla mas. Stworzenie Karty Atenskiej czy idealnego mieszkańca-modułu było wyrazem pychy i utylitarnych poglądów podobnych do próby stworzenia idealnej rasy ludzkiej. Efekty widać w postaci jeńców modernistycznych blokowisk i mieszkań. Koniec tej epoki, datowany przez słynne już wyburzenie osiedla Pruitt Igoe w 1972 roku, nie przyniósł w zasadzie żadnych znaczących zmian. Stymulowany uwolnionym kapitałem postmodernizm w jeszcze większym tempie materializował budynki służące wyłącznie spekulacjom finansowym, co z kolei skutecznie podtrzymywało i pogłębiało istniejący podział społeczeństwa. Większość obywateli, uwikłana w skomplikowane instrumenty finansowe, mające teoretycznie pomóc w rozwoju jednostki (np. kredyty dla młodych rodzin), segregowana i spychana z miejsca na miejsce przez rosnące ceny nieruchomości i produktów, dalej zachowała swoją właściwą funkcję siły roboczej. Politycy natomiast, spętani przymusem ciągłego rozwoju, wiążącego się ściśle ze zwiększaniem/utrzymywaniem stabilności finansowej, albo pozostali pionkami w grze kapitału, albo stali się biznesmenami, przyspieszającymi rozwój miast. W ustrojach demokratycznych (na przkładzie Hiszpanii) próba stabilizacji finansowej/mieszkaniowej - zmniejszenie energii - przebiegająca przy próbie jednoczesnego utrzymania dynamicznego rozwoju rynków, zakończyła się fiaskiem. Natomiast w państwach autorytarnych bądź silnie scentralizowanych, gdzie władza skupia się wyłącznie na pomnażaniu kapitału, rozwój postępuje bez drastycznych zapaści. Bez jakiegokolwiek poczucia posiadania wpływu na decyzje władzy, obywatel staje się wzorcowym trybem maszyny i, nie kwestionując procesów, kształtujących jego przestrzeń życiową, ofiarowuje swoją energię machinie finansowej. Architektura jaką znamy obecnie na tym korzysta, bowiem jej twórcy, przyciągnięci możliwościami materializacji swoich wizji, realizują nawięcej budynków właśnie w takich ustrojach, podczas gdy "demokratyczni” władcy, zazdroszcząc potencji, przyglądają im się i z wielką chęcią wprowadziliby taki sam obraz miasta na swoim podwórku. Architektura jako wyrafinowany produkt rzemieślniczy jest zatem dobrem luksusowym, must-havem świadczącym o prężności rynku i posiadaniu wystarczających środków, a jej nienaruszalna (dzięki istniejącym prawom) fasada dosłownie staje przed jednostką, nie mającą w takiej relacji żadnych praw.

W takich warunkach, wraz z rosnącą świadomością pozycji człowieka w przestrzeni i chęcią wprowadzenia rzeczywistych zmian czy ulepszeń, zrodził się ruch aktywistów miejskich - działaczy postulujących przejęcie inicjatywy przez mieszkańców i wspierających oddolne inicjatywy, ściśle związane z ich potrzebami. Działają skutecznie w obrębie podwórek, gdzie wspólnota mieszkaniowa wraz z grupą działaczy przekształca je na funkcję rekreacyjno-towarzyską (co z kolei świadczy dobitnie o braku potrzebnych komponentów w architekturze mieszkaniowej), lecz pozostają strefą pół-prywatną, dostępną dla samych rezydentów i osób przez nich zaproszonych. Na marginesie - intersujący jest też fakt, że ich działania to najczęściej wierne kopie modernistycznych założeń, sfinansowane podwójnie z kieszeni jednostek. Wracając do sedna: problem pojawia się przy wyjściu z podwórza na ulicę i przy próbie stworzenia symbiotycznej relacji w większej skali, co również chciał stworzyć modernizm, używając jedynie innych narzędzi. Miasto to nie organizm, a pole walki grup interesów, które, oferując rozmaite usługi i udogodnienia, zawłaszczają przestrzeń fizyczną i psychiczną jednostki - przyzwyczajonej do takich interwencji i nieustannie adaptującej się do zaistniałych warunków. Nastawione na pracę, miasto wyklucza tych, którzy ją tracą lub z niej rezygnują. Dosadnie obrazuje to przykład bezdomnych, ludzi żyjących poza nawiasem wspólnot i dominujących struktur społeczno-ekonomicznych. Obwarowane prawami i normami ulice, budynki i miasta, stają się więzieniem-labiryntem dla wykluczonych ekonomicznie. Odpowiedzialność i decyzyjność jednostki, której tak brak w przypadku procesów kształtujących miasto, zostaje tu zepchnięta na barki systemu i władzy. Powstaje zatem pytanie: czy zamiast placu służącemu do spotkań i rekreacji, wspólnota mieszkaniowa zdołałaby zbudować w tym samym miejscu choćby podstawowe schronienie dla bezdomnych? Czy zamiast trawnika, na którym tak dobrze jest poleżeć, powstałaby mała farma/szklarnia, którą mogliby zajmować się wykluczeni? Czy tak naprawdę jesteśmy przygotowani na systemy społeczne, w których bierzemy odpowiedzialność i podejmujemy decyzje rzeczywiście dla wspólnego dobra, zachowując świadomość, że każda taka decyzja wiąże się z rezygnacją z krótkoterminowego „przychodu” komfortu jednostki? I wreszcie, czy tak naprawdę jesteśmy w stanie pogodzić bycie wyzyskiwanym (trwanie w systemie) z dzieleniem się z innymi?

W każdym rozwiązaniu, wizji czy teoretycznych ramach kryją się zawsze tak zmiany, jak i efekty uboczne, zadziwiące jednak tym, że najczęściej zupełnie nie wspomina się o tych drugich. Wpadając w płapkę „ulepszania miasta” powtarzamy te same błędy, co nasi poprzednicy. Mechanizmy i grupy, rządzące współczesnym miastem na poziomie fizycznym i cyfrowym (choć akurat w moim odczuciu należy traktować te dwie płaszczyzny jako jedność), prześcignęły już dawno organy ustawodawcze i nie muszą nawet prosić o pozwolenie na poszerzanie zakresu swoich wątpliwych działań. Na czym więc miałoby polegać ulepszenie takiego systemu?



Michał Jurgielewicz; współzałożyciel kolektywu NAS-DRA (Katowice) skupiającego projektantów z Polski, Francji i Rosji - zajmującego się badaniem i projektowaniem energooszczędnych rozwiązań w architekturze, pracował jako architekt w AECOM Pekin gdzie zdobył doświadczenie przy projektach w wielu krajach Azji.
www.nas-dra.com


niedziela, 28 września 2014

ARCHITEKTURA TO POLITYKA


Katowice to miasto, przez które wciąż robię sobie wrogów. Kiedyś to byli młodzi fascynaci wieżowców, potem (nieżyjący już) Michał Smolorz, całkiem niedawno za jednym zamachem zraziłem do siebie dwie lokalne gwiazdy architektury (i ich wielbicieli). Naraziłem się też satyrykom udającym krytyków architektury, wcześniej kręcąc nosem na idee Katowic Miasta  Ogrodów. Czy to tylko z powodu mojego okropnego charakteru? Chciałbym wierzyć, że nie.

W 2005 roku opublikowałem książkę „Ideologie w przestrzeni. Próby demistyfikacji”, w której postawiłem banalną, lecz wtedy w Polsce obrazoburczą tezę – architektura jest wynikiem działań określonych sił politycznych, architekci mogą udawać niezależnych twórców, lecz w istocie są po prostu na usługach możnych tego świata. Ta książka została bardzo źle przyjęta przez polskich architektów (paszkwil w Miesięczniku 'Architektura' mógłby się moim zdaniem spokojnie ukazać w Trybunie Ludu w latach osiemdziesiątych).

Z tak postawionej tezy można wyciągać różne wnioski – można, jak Tarald Lundevall partner w znanej norweskiej firmie architektonicznej Snøhetta, w czasie niedawnej konferencji DiverCITY we Wrocławiu mówić, że architekci służą władzy i tak jest dobrze; można, jak stworzone przez Sama Mockbee Rural Studio próbować budować koalicję nie z władzą lecz z ludźmi, którzy w zasadzie znajdują się na obrzeżach społeczeństwa. Jeśli miałbym wybierać, to zdecydowanie bliżej mi do Sama, niż do Taralda. Nie znaczy to oczywiście, że całkowicie odrzucam instytucje – wszak pracuję na Uniwersytecie (podobnie zresztą jak Sam i Tarald) i choć w Wielkiej Brytanii od trzech lat studenci w pełni finansują swoją edukację, to wciąż – przynajmniej w założeniach – jest to uniwersytet państwowy, którego celem nie jest po prostu zarabianie pieniędzy, lecz poszukiwanie prawdy i dobra.

O programie, który prowadzę mówię, że łączy architekturę z polityką. Widzę tu politykę jako działanie istniejących w mieście różnych struktur władzy i wpływu. Choć nie ukrywam swoich przekonań, program, który prowadzę nie ma określonej politycznej orientacji – akceptujemy wszystkich, którzy chcą budować lepszy świat, zostawiając sobie jako kwestię otwartą, do dalszej dyskusji, co to tak naprawdę znaczy. Tym, co jak myślę, charakteryzuje nasze podejście do architektury i urbanistyki jest chęć przyjęcia wyraźnej etycznej ramy, która będzie organizowała nie tylko nasze życie jako obywateli, ale również jako architektów. Architektura może być zła i dobra, nie w sensie drobnomieszczańskich estetycznych smaków, lecz w najbardziej poważnym sensie etycznej odpowiedzialności za swoje czyny.

W 2012 opublikowałem artykuł pod tytułem New Progressive Architecture: Designing for Cities in end Times, w którym stawiałem architektów w jednym rzędzie z banksterami, odpowiedzialnymi za kryzys 2008 roku. I nie chodziło mi nawet o to, że przez lata korzystali(śmy) z budowlanego boomu, nie troszcząc się o to na jak wątłych podstawach on się wznosi, lecz o to, że architekci nie chcieli wziąć choćby części odpowiedzialności za swoje projekty. Dziś jednak, kwestie dotyczące etycznych ram pracy architekta i tego za co on/a ponosi odpowiedzialność weszły do głównego nurtu debaty. Na nowo rozpalił ją Martin Filler, który w New York Review of Books zaatakował Zahę Hadid, zarzucając jej odpowiedzialność za śmierć robotników na budowie zaprojektowanego przez nią stadionu piłkarskiego w Katarze. Atak ten był wybitnie niezręczny, ponieważ stadionu nawet nie zaczęto jeszcze budować, przypomniał również wcześniejsze niesławne ataki mizoginistycznych architektów na wybitną architektkę. Mimo tego, wywołał duże poruszenie i ożywioną dyskusję.

W rozbudowanym tekście Damned if You Do, Damned if You Don't: What is the Moral Duty of the Architect? opublikowanym na łamach prestiżowego The Architectural Review, Charlotte Skene Catling usiłuje (bardzo moim zdaniem przekonująco) pokazać drogę wyjścia z klinczu, w jakim znajdują się dziś architekci – jedyną drogą jest wyjście poza czysto techniczne i utylitarne rozumienie architektury, zamiast architektury rozumianej jako 'problem solving', Catling głosi potrzebę 'problem questioning', czyli zamiast rozwiązywania problemów zapytajmy jeszcze raz, jakie problemy chcemy rozwiązywać. Jak pisze – nie chodzi o to, by aktywista zastąpił architekta, lecz by architekt był również aktywistą. Oznacza to dwie fundamentalne zmiany w tym, jak powinniśmy praktykować i uczyć architektury – po pierwsze, architekci muszą porzucić przekonanie (które wciąż jest dominujące nie tylko w Polsce), że posiadają oni wiedzę całkowicie niedostępną zwykłym zjadaczom chleba, co upoważnia ich do narzucania swych wizji nie-architektom. Jak mówiła we Wrocławiu Margaret Wilkinson z Planning for Real Unit: „jeśli chcesz się dowiedzieć czegoś o obuwiu, pytaj raczej tych, którzy je noszą, a nie tych, którzy je produkują”. Po drugie jednak – wcale nie oznacza to przejście na pozycje 'sług ludu', w pełni realizujących wszelkie pomysły lokalnych wspólnot. Łatwo bowiem wyobrazić sobie sytuację, w której realizacja interesów grupy mieszkańców staje się niebezpieczna dla sąsiedniej dzielnicy. Te dwa przeciwstawne wyzwania wymuszają na architekcie upolitycznienie jego profesji i wejście w debatę. Tak rozumiana architektura staje się w równym stopniu projektowaniem budynków i przestrzeni, jak i negocjowaniem strategii politycznych, społecznych, ekonomicznych i kulturalnych w jakich te budynki powstają i będą trwały. Budynek staje się węzłem w niezwykle rozległej sieci relacji, a architektura jest procesem negocjacji tego, co społeczne poprzez to, co materialne i przestrzenne.
Tak i my rozumiemy architekturę, takiej architektury staramy się uczyć w Plymouth, a raczej staramy się współ-uczyć, bowiem nasi studenci nie są biernymi odbiorcami, a raczej aktywnymi dyskutantami i producentami wiedzy.

Z jednej strony więc, nasz pobyt w Katowicach widzimy jako kontynuację projektów, nad którymi pracowaliśmy przez ostatnie kilka lat. Staraliśmy się wypracować teoretyczną ramę nowej, post-neoliberalnej urbanistyki i architektury. Jej podstawę tworzą przekonanie o potrzebie miejskiej reindustrializacji, inspirowanej ideami ekologii przemysłowej oraz przekonanie o możliwości i potrzebie rozszczepiania kapitalistycznej hegemonii, tak by powstawały enklawy innych narracji, które nie opierają się na logice krótkoterminowego zysku.

Z drugiej strony, przyjeżdżamy do Katowic by zająć się konkretną przestrzenią, konkretnymi – zdefiniowanymi przez zapraszający nas Uniwersytet Śląski – problemami. Będziemy zastanawiać się nad tym, w jaki sposób i gdzie produkowana jest wiedza i innowacje, w jaki sposób różne, wydawać by się mogło, zupełnie do siebie niepasujące części miasta, mogą nie tylko współistnieć, ale i wchodzić ze sobą w symbiotyczną, korzystną dla wszystkich stron, relację. Naszym drogowskazem będzie idea architektury dobra wspólnego, a efektem naszej pracy... cóż, tego dowiemy się w czerwcu 2015 roku.



Dr Krzysztof Nawratek: dyrektor studiów magisterskich w szkole architektury w Plymouth University (UK), teoretyk miasta, autor książek Ideologie w przestrzeni. Próby demistyfikacji (Kraków 2005), Miasto jako idea polityczna (Kraków 2008, wydanie angielskie Plymouth 2011), Dziury w całym. Wstęp do miejskich rewolucji (Warszawa 2012, wydanie angielskie Washington 2012). W przygotowaniu Re-industrialisation and progressive urbanism (Nowy Jork 2015), [Architecture and Urbanism of] Radical Inclusivity (Plymouth 2015) oraz Autonomia, terytorium i ekonomia mocy. Studia nad miastem po-kapitalistycznym (Warszawa 2015).

piątek, 12 września 2014

W GORSECIE "KONTYNUACJI I HARMONIJNEGO ROZWOJU"


Ci, którzy choć przez chwilę przyglądali się pracy architektów i urbanistów, a także jej wynikom, zawsze mieli problem z uzasadnieniem zaproponowanych przez nich koncepcji. Podobnie sami projektanci, jeżeli ta kwestia w ogóle ich interesowała po odejściu od deski kreślarskiej lub wyłączeniu komputera. To właśnie z tych pytań o "argumenty", na których oparte są poszczególne rozwiązania, składa się teraz teoria architektury i urbanistyki jako dziedzina (względnie) niezależna od jej historii, psychologii twórczości, socjologii i ekonomiki procesów inwestycyjnych itd.

Oczywiście (i niestety) "uprawianie teorii architektury" często mylone jest z "dorabianiem teorii do architektury", na przykład w formie autorskich opisów o charakterze pseudo-poetyckim lub pseudo-mistycznym, a to chciałbym teraz wyraźnie oddzielić…

O co dokładnie chodzi? Możemy w nieskończoność jałowo dyskutować o tym, czy konkretna idea zainspirowana została kolorem lub układem cegieł w murze historycznym, jednak nie ma to żadnego znaczenia dla nas: użytkowników, odbiorców i krytyków zagospodarowania przestrzeni miejskiej i kształtu pojedynczych obiektów. Równie nieistotne jest to, czy i w jakim stopniu decyzje architekta były związane wolą lub gustem zleceniodawcy, dostępnością materiałów albo prognozowanym wzrostem renty gruntowej. Ten – posługując się określeniami austriackiego filozofa nauki, Karla Poppera – "kontekst odkrycia" ustępuje miejsca "kontekstowi uzasadnienia", czyli analizie, która odbywa się w naszych głowach. Ta rekonstrukcja dokonuje się (i jest w ogóle możliwa), ponieważ uczestniczymy na co dzień w kulturze, której architektura jest częścią nieodłączną. Oglądamy różne budynki i założenia urbanistyczne, czytamy książki lub artykuły na ten temat, uczestniczymy w debatach. Oczywiście dość szybko zauważamy, że treści tej kultury układają się wokół kilku najważniejszych pojęć.

Dotychczas zajmowaliśmy się jednym ze słów-wytrychów, które często powraca w różnych konfiguracjach teoretycznych: "kontekstem". O tym Michał Kubieniec pisał szerzej tutaj, gdy odnosił się do koolhaasowskiego hasła Fuck the Context. Teraz natomiast czas na równie "magiczną" i dość wyświechtaną "tradycję". Termin (nad)używany niestety częściej od poprzedniego. W naszym regionie przywoływany był właściwie od samego początku zastanawiania się nad przebudowy oraz rozbudowy górnośląskich miast i osiedli (Hermann Reuffurth o Giszowcu). Obecnie powraca natomiast wielokrotnie za sprawą różnych wypowiedzi, które umieściłbym w jednej szufladce opisanej hasłem "postmodernizm urbanistyczny". Jedną z nich jest historyczny już głos Tomasza Koniora, który odnosi się do nowej koncepcji zagospodarowania rynku: "Nie wyburzamy starych budynków, nie chcemy powtarzać błędów poprzednich pokoleń. Dla miasta ważne są kontynuacja i harmonijny rozwój”. To stanowisko, przedstawione w trakcie rozstrzygnięcia konkursu urbanistycznego, przytoczył ostatnio Przemysław Jedlecki.

"Kontynuacja"? Dość niebezpieczne sformułowanie, które włącza wsteczny bieg, albo skrywa drugie dno.

Pierwsze, co rzuca mi się w oczy, to przekonanie o (ostatecznym?) przezwyciężeniu historii. Ot, taka typowo heglowska pycha, która zamyka wszystko na klucz. To nie jest tak, że architekci modernistyczni i ich mecenasi wystąpili przeciwko XIX-wiecznemu pomysłowi na kształtowanie przestrzeni miejskiej, a teraz przychodzą projektanci postmodernistyczni i ich patroni, którzy ustawiają się w opozycji do swoich poprzedników. Teraz dla odmiany mamy do czynienia z całkowitą akceptację tego, co jest zbudowane. Śródmieścia takiego, jakim ono po prostu jest obecnie. Materiału przekazanego przez historię bez żadnej interpretacji, czyli podkreślenia tego, co uznajemy za ważne. Przede wszystkim jednak usunięcia tego, co nieistotne.

Bardzo dziwny, konserwatywny pogląd, prawda? Jeżeli przyjmiemy taką wizję, nic nam właściwie więcej nie pozostanie do powiedzenia. Będziemy kręcić się w kółko, a zdolność podejmowania decyzji planistycznych i projektowych zostanie sparaliżowana przez przeciążanie informacyjne oraz bezwzględny nakaz ochrony wszystkiego bez określenia, w jakim celu i dla kogo. Będziemy mieli świat, w którym gorset studiów historycznych krępuje jakiekolwiek nasze ruchy (o ile w ogóle o historię chodzi w tej grze). To oczywiście zagrożenie każdej konserwatywnej krytyki kultury, o czym doskonale wiemy co najmniej od XIX wieku...

To, co przekazały nam dzieje budownictwa, musimy zatem przefiltrować przez nasze potrzeby, przyswoić i dopiero wówczas stanie się to dla nas tradycją. Sita używają również architekci postmodernistyczni, nawet jeżeli nie jest to na pierwszy rzut oka widoczne, albo w ogóle sobie tego nie uświadamiają. Idea "kontynuacji" sprowadza się do tego, że prawdziwie NOWOCZESNE projektowanie układu urbanistycznego miasta zostanie osadzone na formach TRADYCYJNYCH. Nie będzie to jednak odwołanie się – jak w przywołanej wypowiedzi Tomasza Koniora – do tradycji rozumianej jako ciągłe przekształcenia przestrzeni miejskiej, które obejmują wszystkie mody i style, rozwiązania kwartałowe, ale też "grę brył w świetle" (Le Corbusier) modernizmu przed- i powojennego. Trzeba będzie przeszłość najpierw ocenić, pokroić, a potem ostatecznie zlepić według własnego pomysłu i uznania. Dokładnie tak, jak uczynili z antykiem teoretycy architektury renesansowej, a współcześnie – i w sposób wręcz komicznie dosłowny – Leon Krier w swoich rysunkach. Nie ma sensu tego działania ukrywać.

Jak to wygląda w Katowicach? Wiemy już, że przebudowa centrum nie będzie "totalną" kontynuacją, ponieważ taką szansę przekreśliły Wielkie Wyburzenia. Tyle na poziomie faktów, a co z uzasadnieniem? U jej podstaw leży tradycja rozumiana jako kadr z historycznych przekształceń. W tych ciasnych ramach zmieści się jedynie XIX-wieczne miasto złożone z ulic i zabudowy obrzeżnej. Z pierzejami, których nie wypełnią jednak kupieckie lub mieszczańskie kamienice na wąskich działkach, ale szklane wieżowce z supermarketami i apartamentami na dużych nieruchomościach. Ironia takiej gry polega na tym, że przyjmując podobną strukturę myślenia możemy starać się ufundować projektowanie na tradycji modernizmu powojennego. Wystarczy podmienić założenia i wskazać, że to przestrzeń modernistyczna (usuwany właśnie blok Śródmieście-Zachód Mieczysława Króla) jest ważniejszym punktem odniesienia dla naszych działań. Wówczas, co dość przewrotne, porównywalnie wygodnie rozsiądziemy sie w konserwatywnym fotelu - neomodernizmu. Na pewno będziemy również – jak wspomniani postmoderniści – spokojni, że mamy rozwiązanie problemów urbanistycznych zanim one w ogóle zostaną rozpoznane i wypowiedziane we współczesnym języku analiz planistycznych i przedprojektowych. Chcąc tego uniknąć, traktujmy ten ruch jedynie jako broń defensywną, która chroni nas przed zakusami Nowego Urbanizmu i innych postmodernistycznych pomysłów na miasto.

Dla mnie ciekawsze jest jednak głębsze odwołanie się do modernizmu, który wolę nazywać Oświeceniem, żeby nie wprowadzać zamieszania pojęciowego. Nie chodzi przecież o dyskusję o lokalizacji budynku na działce tonącej w zieleni, estetyce fasad z poziomymi pasami okien lub wolnym planie każdej kondygnacji. To są kwestie zupełnie marginalne i nie warto im poświęcać szczególnej uwagi. Modernizm (Oświecenie) uczy, że miasto jako zadanie projektowe nie jest żadnym rozsadzającym się od środka tekstem i nadpisywanym wielokrotnie palimpsestem, choć oczywiście może być jako taki interpretowane. Jest tylko i wyłącznie tworzywem. Można i trzeba poznać go z perspektywy historii: szukać tropów gwałtownej industrializacji z przełomu XIX i XX w., regulacji zaproponowanej przez mieszczaństwo niemieckie po nadaniu praw miejskich, czy radykalnej przebudowy opartej na komunistycznej konsolidacji własności, ale łamigłówka projektowa nie powinna szukać historycznej podpórki. Sama historia dość szybko nam ją przetrąci, ponieważ stanowi najlepsze lekarstwo na kaca historyzmu.

Nie potrzebujemy w związku z tym żadnej „kontynuacji”, ale po prostu dobrego pomysłu, który potrafimy opowiedzieć na poziomie operacyjnym, tzn. za pomocą konkretnych inwestycji.


Paweł Jaworski


środa, 10 września 2014

TU JEST JAK W BERLINIE

Berlin to miasto, którym inspirują się dzisiaj wszyscy. To miasto, które jest wymieniane jako wzór miejskiego rozwoju. Takie, które trzeba naśladować, z którego trzeba czerpać inspiracje, do którego trzeba jeździć i chłonąć wiedzę. Często słyszymy na ulicach naszych miast, szczególnie w modnych dzielnicach, że „tu jest jak w Berlinie”. Chcielibyśmy przenieść jego atmosferę do nas. Kawiarnie, galerie, instytucje kultury czy organizacje pozarządowe, działające tam na każdym kroku, są dla nas wzorem i punktem odniesienia. I wszystko super, na pewno warto się inspirować. Szczególnie takim miastem jak Berlin. Gdzie dzielnicowe, zwrócone ku lokalności kawiarnie, bazary czy sklepy budują małe wspólnoty wokół ulic i placów. Gdzie działają instytucje kultury kreujące światowe trendy. Gdzie aktywiści wspólnie z mieszkańcami tworzą świetne przestrzenie sąsiedzkie. Gdzie walka o przestrzeń publiczną odbywa się z niespotykaną u nas intensywnością. Te wszystkie elementy są istotne. Mogą tworzyć lepsze miasta. Jest to jednak sfera mikro. W sferze makro miasta muszą mieć swoją własną wizję rozwoju. A nie jestem przekonany, że wizja rozwoju Berlina może i powinna być przenoszona i implementowana gdzieś indziej. Wręcz przeciwnie wydaje mi się, że może to przynieść więcej szkody niż pożytku. Bo wbrew temu co myśli o tym mieście wielu ślepo zapatrzonych w niego apologetów, jego strategia z dzisiejszej perspektywy wydaje się już nieco archaiczna i co ważniejsze, dzięki krytycznej refleksji, negatywnie oceniana. Ale, żeby zrozumieć dlaczego Berlin nie zbawi świata i dlaczego potrzebujemy nowych, alternatywnych narracji, trzeba się najpierw przyjrzeć fenomenowi tego miasta i fundamentom na jakich zbudowano jego współczesny wizerunek.

Poor but sexy to słynne na cały świat hasło, stworzone przez burmistrza Berlina Klausa Wowereita, miało przyciągnąć do miasta modnych i kreatywnych, artystów i designerów, a za nimi wszystkich innych hipsterów. Typowy model miasta kreatywnego tak bardzo dzisiaj pożądanego w Polsce. Wysoka jakość życia, rozrywki na wysokim poziomie, twórcza i przyjemna atmosfera. Tak oto historia się skończyła, przyszedł czas na korzystanie z uroków życia i konsumowanie wysublimowanych treści. Taką markę miasta szybko udało się dobrze „sprzedać”. Do Berlina zaczęła tłumnie zjeżdżać tak bardzo pożądana klasa kreatywna. Design, media czy moda to sektory gospodarki, które zaczęły wieść prym. To było miasto wyśnione przez Richarda Floridę. Autor „Narodzin klasy kreatywnej” mógłby tu, popijając cappuccino w jednej z eko-kawiarni, wśród – jakby to sam określił – „modnych towarzystw” napisać kontynuację swojej książki. Berlin stał się prawdziwą kolebką klasy kreatywnej i symbolem, na którym zaczęły wzorować się inne europejskie metropolie. Przejście od przemysłu i wytwórczości do usług i turystyki opartej na kulturze to model, który do dzisiaj wielu inspiruje. W mieście wzrosła najpierw liczba artystów, później hipsterów, a następnie turystów i korporacji, agencji reklamowych czy firm z sektora IT, które zwiastowały nowe inwestycje. Miasto przestało być poor ale ciągle chciało być sexy. Stare fabryki przerabiane na kluby, galerie czy pracownie. Kolejne dzielnice poddawane specyficznie rozumianej rewitalizacji, zmieniały zupełnie swój charakter. Jednego lata modny był Prenzlauer Berg, kolejnego Kreuzberg czy Neukölln. Teraz czas na Wedding. W sumie to cały Berlin jest już kreatywny. Wszędzie mamy butiki, kawiarnie, pracownie czy galerie. Ogólnie to miasto jest super przyjemne. Bez ironii. Świetnie się w nim spędza czas. Jest przyjazne. No i oczywiście na każdym kroku kusi swoją ofertą kulturalną. Jak żadne inne miasto. Jest jednak pewien problem. Ścieżka obrana przez Berlin ma również swoje drugie mniej kolorowe i przyjemne oblicze. To oblicze miasta potwornie zadłużonego, z dużymi problemami społecznymi. Miasta, które zbyt łatwo i bezkrytycznie uwierzyło ideom Richarda Floridy, wykluczając wiele grup ludzi z życia publicznego.

Można powiedzieć, że w tej całej kreatywnej konsumpcji Berlin skonsumował sam siebie.
Idea miasta kreatywnego jest bowiem ideą bardzo elitarną, która w imię tworzenia miasta dla tych wybranych zapomina zupełnie o całej reszcie. Kim jest osoba nie-kreatywna w takim świecie? Z reguły przeszkodą, którą trzeba usunąć. Tak jak się to działo w kolejnych dzielnicach Berlina, gdzie kreatywni wypierali dotychczasowych mieszkańców, często z klas robotniczych. Rosnące ceny nieruchomości czy usługi ukierunkowane na jedną grupę społeczną zmuszały ich do przemieszczania się w inne rejony miasta. Niestety te rejony mogą się kiedyś skończyć kończyć i nie będzie gdzie się przenieść. Miasto przystosowane do potrzeb klasy kreatywnej ma charakter wykluczający, ponieważ swoje ofertę kieruje tylko do nielicznych. Tak o Berlinie piszą Quinn Slobodian i Michelle Sterling: „usługi społeczne zostały wyprzedane, a wraz z nimi w przeszłość odeszła pamięć o mieście jako miejscu podzielanych publicznych dóbr. Z odejściem przemysłu wytwórczego do historii przeszło wyobrażenie miasta jako miejsca pracy manualnej. Kreatywne reformy poskutkowały wzbogaceniem się niewielu, w tym pewnej liczby nowo-przybyłych, ale niewiele zrobiły dla pozostałych mieszkańców miasta. Do dzisiaj co piąty berlińczyk żyje poniżej granicy ubóstwa, a liczba ta rośnie każdego roku”. Wiążą się z tym poważne konflikty społeczne w mieście, gdzie w hipsterskie interwencje w tkankę miejską często wymierzana jest przemoc, czy to w postaci wybitych szyb w kawiarniach czy pełnych nienawiści komentarzy na murach. Inną sprawą jest potężne zadłużenie miasta, które sięga ponad 60mld euro. Słyszeliście hasło, że całe Niemcy płacą, żeby Berlin mógł się bawić? Ten fakt pokazuje najlepiej, że nie da się opierać rozwoju miasta tylko i wyłącznie na przemysłach kreatywnych. Że nie da się zrezygnować z wytwórczości. Zarówno ze względów społecznych, jak i ekonomicznych. Przemysły kreatywne to nisza i nie może być traktowana jako filar gospodarki. Przejechał się na tym już nie tylko Berlin ale i słynna Barcelona. Kto wie co za parę lat pozostanie z hasła „Łódź kreuje”.

Nie chodzi jednak o to aby w prosty sposób odrzucić  znaczenie przemysłów kreatywnych w rozwoju miast, tylko aby na nowo przemyśleć ich miejsce w mieście. Już nie jako filaru gospodarki, a raczej jednego z wielu elementów kształtujących zarówno ją jak i społeczeństwo. Joanna Erbel poleca zająć się „tworzeniem modeli współdziałania opartych na idei społecznej solidarności, gdzie kreatywność nie będzie związana z samorozwojem oraz indywidualną satysfakcją, ale będzie środkiem do walki o miasto, w którym znajdzie się miejsce nie tylko dla klasy kreatywnej, ale również dla innych osób”. A Krzysztof Nawratek zwraca uwagę, że innowacyjność, niezbędna w rozwoju dzisiejszych metropolii, nie jest domeną klasy kreatywnej i wynika raczej z „powiązań między poszczególnymi strukturami społeczno-gospodarczymi oraz politycznymi(...)innowacja bierze się ze wzrostu skomplikowania układu, a nie z jego dekompozycji”. Dlatego tym bardziej potrzebujemy modelu, w którym klasa kreatywna będzie jedną z wielu graczy o lepsze miasto. Na równych zasadach z innymi. Co nie znaczy, że musimy od razu porzucić sam Berlin. Musimy po prostu wymyślić go sobie na nowo. Trochę lepiej. Wszyscy go przecież bardzo lubimy.


Michał Kubieniec

niedziela, 17 sierpnia 2014

PARK KULTURY I WYPOCZYNKU

Wojewódzki Park Kultury i Wypoczynku w Chorzowie, czyli obecny Park Śląski, nie powstał przez przypadek. Nic odkrywczego, prawda? Stwierdzenie traci jednak swoją oczywistość, gdy przyjrzymy się ideologicznym celom jego urządzenia, a właściwie uzasadnieniu jego powstania. Na ten temat kilka razy wypowiadał się patron polityczny tej inwestycji – Jerzy Ziętek, dlatego warto sięgnąć do jego słów. Odium frazesu ściąga z tego zdania również refleksja nad tym, do czego nam ta przestrzeń służy obecnie i w jaki sposób wyobrażamy sobie jej dalsze funkcjonowanie. Mamy spory problem z udzieleniem odpowiedzi na te pytania, o ile w ogóle je zadajemy. Padły w trakcie ostatniego Pikniku Architektonicznego, dlatego chcę do nich na chwilę powrócić. Czy warto to zrobić? Właścicielem Parku Śląskiego jest wspólnota samorządowa, czyli po prostu wszyscy mieszkańcy województwa. Z tego powodu pytając o jego kształt, zastanawiamy się właściwie nad tym, jak chcemy urządzić nasze podwórko.
Nadrzędne zadanie, które stało przed projektantami pół wieku temu, to poszukanie nowej (lepszej) struktury dla całego kraju i regionu. Z otmętów niemieckiego, kapitalistycznego i „niemal kolonialnego” chaosu miał wyłonić się polski, socjalistyczny i „sprawiedliwy” porządek. To właśnie temu służyły spektakularne pomysły  regionalistyczne i urbanistyczne jak: realizacja Leśnego Pasa Ochronnego GOP, rozbudowa strefy uzdrowiskowej w Beskidach, a także sieci klinik i szpitali, przebudowy obszarów śródmiejskich oraz terenów mieszkaniowych. Utworzenie parku w Chorzowie było tylko jednym z narzędzi ustanawiania i ucieleśniania tego ładu, w którym widać jednocześnie obłęd panoptycznego kontrolowania i skrupulatne usprawnianie życia codziennego. Wszystko napędzała i uspójniała oczywiście siła industrializacji. Przemysł, który niszczy, miał przy tym przeistoczyć się w przemysł, który tworzy.
Podobna zmiana miała zajść w ludziach korzystających z chorzowskiego parku, a włączonych w maszynerię produkcji przemysłowej. O co konkretnie chodziło? Człowiekiem we właściwym znaczeniu tego słowa był robotnik, zatem trzeba było znaleźć logiczne uzupełnienie dnia jego pracy. Wszystko musiało służyć efektywności systemu, dlatego nie mogła nim być jałowa konsumpcja wolnego czasu, lecz odprężenie przed kolejną szychtą oraz aktywność „oświeceniowa”. Ziętek pisze w tym kontekście o „wypoczynku, zwłaszcza pouczającym, kulturalnym, mającym charakter godziwej rozrywki”, który przeciwstawia wszędobylskiej rozrywce komercyjnej w krajach kapitalistycznych. Niestety w państwie socjalistycznym relaks był właściwie jednym z zadań do wykonania i odbywał się przede wszystkim w skali masowej, co przekreślało, a co najmniej marginalizowało jednocześnie proste przebywanie ze sobą w przestrzeni publicznej. Również jakiekolwiek innowacyjne użytkowanie terenów zielonych, jeżeli od razu nie tworzyło grupy 1 400 użytkowników jak kolejka Elka. Z tej perspektywy stwierdzenie, że WPKiW należał do mieszkańców aglomeracji, ponieważ w czynie społecznym go urządzili i powszechnie z niego korzystali, jest co najmniej dwuznaczne. Ich udział był w końcu możliwy tylko o tyle, o ile wpisywał się w narrację ogólnej wizji.
Zanim pójdziemy dalej zauważmy, że nad opisaną polemiką wisi ryzyko sprowadzenia jej do powierzchownego przeciwstawienia kapitalizmu i socjalizmu, jak uczynił zresztą Ziętek, a później wiele innych osób. Nic bardziej mylnego. Charakter równie totalny i wyrafinowany w detalach miały wcześniejsze wyobrażenia przedstawicieli przemysłu pruskiego o swoim posłannictwie. W celu potwierdzenia tej opinii wystarczy sięgnąć po opis osiedla Giszowiec, który w 1910 r. przygotował Hermann Reuffurth, a także szerokie studium polityki mieszkaniowej zakładów górniczych z 1913 r., autorstwa Kurta Seidla, o czym pisałem szerszej tutaj. W związku z tym problem łączenia wizji urbanistycznej i antropologicznej jest tak naprawdę zbiorem opowieści tworzonych w różnych systemach politycznych i społeczno-gospodarczych. Gdy patrzymy z zewnątrz, widzimy właściwie historię eksperymentowania. I to jest dla mnie teraz najważniejsze.
Co współcześnie mówimy o sobie? Mamy styczność z wieloma ideologiami rozwoju. Jego równoważenia i zapewniania mu trwałości. Uspołecznienia jego programowania. Często powtarzamy również hasło o “przestrzeni dla wszystkich”, które szczególnie przylgnęło do terenów zielonych i przestrzeni publicznych. Są to jednak tylko slogany, w których można umieścić różne treści, na co wskazywał chociażby Marcus Miessen. Za frazesami mogą kryć się np. opisane przez Ziętka parki „funkcjonujące i rozbudowujące się głównie w części rozrywkowej", odwiedzane przez ludzi dla zabicia czasu. Dosłownie. Pozostaje pytanie, czy tego właśnie chcemy…
Powrócę do wspomnianego powyżej eksperymentowania, które pojawia się w mojej głowie za każdym razem, gdy realizowane są kolejne działania w ramach projektu edukacyjnego „Kontener Cooltury”. Kameralne wydarzenia mają otwierać drogę do uczestniczenia w kulturze szeroko rozumianej – w tym fizycznej – w sposób niemasowy. To jest właśnie ciekawy pomysł na nadanie nowego sensu chorzowskiemu parku w sytuacji, gdy nie opisujemy korzystania z jego terenu jako dopełnienia czasu pracy. Z tego też powodu wyobrażam sobie jego przestrzeń bardziej jako Skwer Sportów Miejskich niż potężny park tematyczny z biologiczną scenografią. Przywołane już pojęcie „godziwej rozrywki”, choć obecnie może brzmieć komicznie, trafnie opisuje ten kierunek.

Paweł Jaworski

niedziela, 27 lipca 2014

WROCŁAWSKIE WYMYŚLANIE MIASTA


19 lipca, jako katowicki Miastoprojekt, udaliśmy się do Wrocławia na otwarcie nowego miejsca - “Laboratorium ulicy MIASTOPROJEKT”. Nazwa ta z niewiadomych względów przypadła nam od razu do gustu, dlatego postanowiliśmy na chwilę zapomnieć o porażce w konkursie o ESK i naszych kompleksach, wybierając się do Wrocławia w ten piękny, sobotni wieczór. Byliśmy bardzo ciekawi tego czym idea Miastoprojektu jest dla twórców tego miejsca, jak ją rozumieją i jak zamierzają wprowadzać ją w życie. Czy będzie to kolejny teren branżowej dyskusji o mieście, czy może taki, który do tej dyskusji zaprosi najbardziej zainteresowanych, czyli samych mieszkańców. Czy idea Miastoprojektu na nowo stanie się nośna i ważna? Cy zmusi do zadania trudnych pytań, przełamania schematów myślenia i tworzenia nowych miejskich narracji. Kto dzisiaj projektuje miasto, na jakich zasadach, dla kogo i po co? Na te i wiele innych podobnych pytań musimy dzisiaj poszukać nowych odpowiedzi, redefiniując dotychczasowe strategie. Wydaje mi się, że wrocławski Miastoprojekt właśnie zaczął takie poszukiwania. Zaczął wymyślanie miasta od nowa. Dla Katowic, które cały czas zastanawiają się nad “ banalnością posadzki” czy estetyką elewacji, to może być dobry przykład. Może nieco poszerzyć horyzonty w naszej dyskusji. Na pewno warto się mu przyjrzeć.


“Laboratorium ulicy Miastoprojekt” to miejsce powstałe w podwórku przy ulicy Ruskiej 46, w miejscu studio BWA Wrocław, z inicjatywy tejże galerii. Podwórko to jest o tyle ciekawe, że stanowi konglomerat pracowni, galerii czy organizacji pozarządowych. Chyba najfajniejsze i najbardziej twórcze miejsce aktualnie we Wrocławiu. Sam Miastoprojekt, jak mówią jego pomysłodawcy i kuratorzy: Sławek Czajkowski i Joanna Stemblaska, ma być “dostępnym, progresywnym miejscem łączącym w sobie funkcje otwartej pracowni, czytelni, przestrzeni spotkań, debat i warsztatów zachowując przy tym charakter galerii sztuki.” Dotychczasowe doświadczenie zdobywali przy okazji organizacji Out of Sth, cyklicznego wydarzenia, trochę festiwalu, który wychodząc od street artu, czy - jak kto woli - urban artu, stał się dzisiaj wydarzeniem wielowymiarowym analizującym przestrzeń publiczną, w wielu kontekstach, nie ograniczając się tylko i wyłącznie do działań artystycznych. Można powiedzieć, że Laboratorium ulicy, to kontynuacja tego projektu. To dalsze badanie i analizowanie sfery publicznej. Miejsce dyskusji nad współczesnym miastem. Co jednak ważne incydentalny charakter imprezy zastąpiło miejsce, które na stałe ma się wpisać w przestrzeń Wrocławia. To szansa na myślenie i działanie bardziej procesowe. Bieżące weryfikowanie własnych założeń i przekonań. Możliwość pracy z mieszkańcami na co dzień. To przede wszystkim większa szansa na zmianę. Miejsce to pozwala na prezentacje wystaw, odbywanie się rezydencji, kolektywną pracę czy przeprowadzanie warsztatów i debat z lokalną społecznością. Dobry przykład tego, jak mogłyby wyglądać współczesne domy kultury. Interaktywne i wielofunkcyjne hybrydy, które starają się włączać w swoje ramy jak największą liczbę uczestników. Patrząc na dotychczasową działalność w ramach Out of Sth, można mieć nadzieję, że będzie to właśnie takie miejsce. O charakterze interdyscyplinarnym, gdzie artyści, socjologowie, architekci. aktywiści, czy wreszcie sami mieszkańcy, będą poszukiwali nowych idei dla miasta. Ważne, że teraz mogą one wreszcie na trwałe osiąść w mieście, być systematycznie rozwijane, wymyślane od nowa i krytycznie oceniane. Długa, powolna i żmudna praca, która jednak długoterminowo patrząc ma zdecydowanie większy sens.


Samo otwarcie już jest ciekawą zapowiedzią tego co może się tam dziać w najbliższych latach. Wystawa ”Hate is reality” o przemocy w mieście jako czynniku zmiany. Jak mówią sami kuratorzy: “mocno interesuje nas agresja nie tylko jako siła destrukcyjna, ale przede wszystkich jako siła sprawcza (...) W przemocy nieautoryzowanych działań widzimy potencjał oddolnego myślenia, komentowania i brania odpowiedzialności za przestrzeń.” I tak mamy tu pracę pokazującą dyskryminację pieszych w przestrzeni publicznej, na przykładzie bieżni ustawionej na prędkość 7,8 km/h, czyli średnią prędkość wymaganą od pieszego użytkownika na wrocławskich przejściach, jeśli oczywiście chce on zdążyć przed czerwonym światłem. Sztuka trudna do opanowania. Czy pracę dokumentującą protest przeciwko wycince drzew w jednym z wrocławskich parków. Drzewa owinięte w papierowy łańcuch, z komentarzami z internetu negatywnie komentującymi ową wycinkę. Kuratorzy mówią o “dobrej przemocy”, która może być sprzeciwem, walką o lepszą przestrzeń czy metodą wyzwolenia. Ciekawa wystawa, zmuszająca do przemyślenia zjawiska przemocy w mieście i jej roli. Dodatkowo akcja wystawiennicza O/upór, o codziennym oporze i zadomawianiu przestrzeni czy instalacja “ Kooperatywa Siewców Tytoniu”, o samoorganizacji i tworzeniu alternatywnych modeli redystrybucji dóbr. Wszystkie te wydarzenia pokazują, że pomysłodawców interesują zjawiska nieoczywiste i trudne do zdefiniowania. Że chcą oni szukać nowych kontekstów i pomysłów na miasto. I szukają ich często w zaskakujących miejscach. Ważne, żeby ten kierunek kontynuować i konsekwentnie podnosić wartość tego miejsca. Jest szansa, że będzie to nowatorskie i postępowe miejsce. Nadające ton w miejskim dyskursie. Będące wzorem i przykładem dla innych miast.


Patrząc na Katowice, gdzie rozmawia się w głównej mierze o infrastrukturze, nowych inwestycjach i wielkich przebudowach, bez “zbędnej” refleksji nad ich społecznym czy ekonomicznym oddziaływaniem, powstanie podobnego miejsca wydaje się niezbędne. Mogłoby być, podobnie jak we Wrocławiu, niezależnym think-tankiem, generującym krytyczną wiedzę o mieście. W momencie, w którym jesteśmy świadkami inwestycji, imponujących swoim rozmachem w skali kraju tj.: przebudowa strefy Rondo-Rynek czy budowa Strefy Kultury, a nie mamy instytucji, miejsc, które byłyby w stanie w polemiczny i merytoryczny sposób tworzyć innych narracji, to jesteśmy na straconej pozycji. I oczywiście krytyka funkcjonuje, ale ogranicza się w głównej mierze do architektury. I do estetyki przestrzeni publicznej. A my potrzebujemy zupełnie innego myślenia. W zasadzie to potrzebujemy tego co Wrocław. Miejsca, które będzie badało sferę publiczną z całym jej bogactwem. Zapraszając różnych ekspertów i przede wszystkim samych mieszkańców oraz użytkowników. Które pozwoli nam przemyśleć miasto od nowa.


Na razie jednak możemy z zazdrością patrzeć na Wrocław. Skończmy jednak tłumaczyć sobie sukces tego miasta dobrym PR-em i słynnym już zdaniem “Dzięki Bogdan! Zdzwonimy się!”. Wrocław to zdecydowanie więcej. A świadczą o tym właśnie takie progresywne projekty jak Miastoprojekt czy inne tj:.Bazaristan albo Biennale Wro. Weźmy się równocześnie do ciężkiej pracy, odłóżmy kompleksy na bok i zacznijmy budować nowe, lepsze Katowice. Może za parę lat będziemy bardziej świadomie patrzyć na zmiany zachodzące w naszym mieście. Czego sobie i nam życzę.


Michał Kubieniec

wtorek, 22 lipca 2014

TAK ZWANY RYNEK


Dwa tygodnie temu zakończyły się warsztaty urbanistyczne PRAGA PÓŁNOC, które zorganizował Oddział Warszawski Stowarzyszenia Architektów Polskich. Miały nowatorską formułę: różnorodny skład jury i zespołów projektowych oraz skomplikowany przedmiot, czyli kompleksowy program zmian przestrzennych, lokalowych, społecznych, ekonomicznych oraz komunikacyjnych na wybranym terenie. Warsztaty były oczywiście ważne lokalnie, ponieważ równolegle przygotowywany jest Zintegrowany Program Rewitalizacji na lata 2014-2020 i taki był kontekst całego wydarzenia. Wyniki pracy mogą jednak wnieść nowe wątki do trwającej dyskusji o „wizji rynku” w Katowicach i szerzej: o zarządzaniu przestrzeniami publicznymi centrum miasta. To, co nas wówczas interesuje, to kilka kwestii: jaki powinien być cel przekształceń; jakich użyć do tego narzędzi; kogo w ten proces można i warto zaangażować, żeby osiągnąć lepsze efekty. To oczywiście nie wszystko…
Na wstępie: co i dlaczego pominę? Po pierwsze, nie będę zastanawiał się nad tym, czy zaproponowane przez zespoły warsztatowe interwencje „pasują” do miejsca, ponieważ nie mam szczegółowej wiedzy o terenie opracowania. Przesunę w związku z tym akcent z rozmowy o konkretnych pomysłach na dyskusję o nowych kierunkach myślenia. Inspirującą również dla nas. Po drugie, nie będę omawiał koncepcji opartych na rewolucji urbanistycznej takiej jak np. przekrycie torów kolejowych na długich odcinkach w celu stworzenia nowych terenów inwestycyjnych. Ta (jałowa) kwestia w Katowicach była rozważana i absolutnie nic z tej debaty nie wynika. Po trzecie, nie będę przywoływał koncepcji, które rozwijają ideę „upiększania” (beautification), czyli nawiązują do tradycji Ruchu Pięknego Miasta (The City Beautiful Movement) oraz pokrewnych. To moim zdaniem ślepa uliczka.
Startujemy! Pierwszą rzeczą, na której chcę się skupić, ponieważ zrobiła na mnie olbrzymie wrażenie, jest to, co nazwę „wrażliwością semantyczną”. Warsztaty znakomicie pokazały, jak ważne jest to, jakich pojęć używamy do zdefiniowania oraz opisu miasta i jego przekształceń. Co może ważniejsze: do określenia samych jego mieszkańców lub użytkowników. Język nie jest przecież niewinny i neutralny, cokolwiek te słowa mogłyby znaczyć. Używane przez nas metafory mogą coś ukrywać lub wykluczać, nadać stygmat albo wręcz przeciwnie – wyzwolić potencjał krytyczny. Zainteresowanych odsyłam oczywiście do znakomitej książki „Metafory w naszym życiu” duetu Georg Lakoff i Mark Johnson.
Zatem… W trakcie prezentacji padały określenia: „otwarte getto” jako tytuł jednej z prac, a w trakcie jej prezentacji – „mieszkaniec dziki” i „oswajanie mieszkańców”. Ponadto: „Praga A” i „Praga B”, które miały odzwierciedlać podział (i wyraźne wartościowanie?) obszaru opracowania w innej koncepcji. Z naszego podwórka doskonale znamy frazę „tak zwany rynek” lub określanie tego obszaru jako „salonu miasta”, przeciwko której protestuję konsekwentnie mówiąc „rynek” lub „duży pokój”. Chcę w ten sposób wskazać na wartość tego, z czym mieliśmy do czynienia. Podkreślić ponadto, że nie rozumiem sentymentalnych marzeń o placu idealnym, „prawdziwym”, które powinny wytyczyć kierunek prac planistycznych i projektowych.
Ze względu na specyfikę działań urbanistycznych warto przyjrzeć się nie tylko językowi werbalnemu, ale też graficznemu. W jednej prezentacji pojawiało się zdjęcie praskiej ul. Małej z Google Street View, które przedstawiało krajobraz zbliżony do katowickiego kwartału ulic: Pawła, Górniczej i Wodnej. W innej natomiast znalazły się fotografie modnych pubów, knajp i restauracji. Ta różnica przekładała się później na odmienne wizje rozwoju, konkretne wnioski projektowe i wybór narzędzi: interwencje społeczno-ekonomiczne w dzielnicy strukturalnej biedy lub estetyzację zagłębia przemysłów kreatywnych, w której należy podnieść „jakość przestrzeni”. Do końca spotkania nie mogłem ustalić, czy wszyscy rozmawialiśmy o tym samym miejscu. To były raczej – pozornie zazębiające się – monologi… W sytuacji warsztatowej to plus, ponieważ pozwala pozyskać różnorodne pomysły, choć generuje jednocześnie problem ich scalenia. W trakcie faktycznej debaty o mieście, pokazuje raczej, w którym miejscu się rozmijamy, a dzieje się to na dość wczesnym etapie i prawie zawsze. Choć może nam się wydawać, że już dochodzimy do konsensusu. Zanim w ogóle zaczął się spór. Przypomina to oczywiście zdarzenie opisane przez Chantal Mouffe w wywiadzie, którego udzieliła Markusowi Miessenowi. W trakcie dyskusji w London School of Economics uczestnik Światowego Forum Gospodarczego w Davos powiedział do uczestnika Światowego Forum Społecznego w Porto Alegre, że podczas obu rozmawia się o tych samych rzeczach. Filozofka wskazuje jednak, że to po prostu niemożliwe. Przestrzega jednocześnie, żebyśmy nie żyli w ułudzie, że wszystkie wizje i światopoglądy uda nam się ze sobą pogodzić. Tak też jest z projektowaniem przestrzeni publicznej centrum. To nie jest przedmiot „narracji konkretnej”.
Gdy już wiemy, jaka wizja będzie przyświecała naszym działaniom, oraz określimy sobie cele, warto poszukać odpowiedzi na pytania o to: CO, KTO, KIEDY, ZA CO i DLA KOGO ma zrobić. Warsztaty ujawniły – co powtarza się też w innych miejscach – że najbardziej przejrzystym rozwiązaniem jest dość konsekwentny program częściowej prywatyzacji komunalnych zasobów lokalowych, przekierowania uzyskanych środków na remont obiektów zabytkowych, w których zmienia się strukturę własnościową lub najemców, a w skali urbanistycznej – przetasowanie funkcji typu tenant mix z wydłużeniem czasu najmu i regulowaniem profilu działalności. Idea obudowywana jest narzędziami zarządzania przestrzenią publiczną, animowania życia miejskiego oraz łagodzenia skutków (nieuchronnej) gentryfikacji. Taki pomysł rodzi jednak tysiące pytań. O sam kierunek takich zmian. O faktyczne – a nie deklarowane – skutki społeczne. O konieczność moderowania styku „starzy” i „nowi” mieszkańcy. O (nie)odwracalność przekształceń w przypadku porażki pierwszego wdrożenia. O ogrom wysiłku administracyjnego, który trzeba włożyć w zrealizowanie tego pomysłu (w koncepcji: powołanie specjalnej, sprawnej spec-spółki gminnej gospodarowania mieniem).
Dla odmiany „zwinnym” (agile) pomysłem może być powrót do idei „akupunktury miejskiej”: tworzenia pretekstów do punktowych przekształceń bez sztywnego definiowania ich kierunku. Wówczas przestrzeń publiczna staje się laboratorium różnych miejskich działań. Nasze zadanie to, po pierwsze, zinwentaryzowanie terenu w poszukiwaniu miejsc aktywnych, z których ludzie już w tym momencie w różnorodny sposób korzystają. Trzeba jednak przyznać, że tak samo ważnym byłoby przejrzenie mapy pustostanów… Po drugie, możemy zająć się utrwalaniem tych funkcji, które znajdziemy, lub wprowadzać dodatkowe, wspomagające. W cyklu testować ewentualnie nowe. W podobny sposób – nawiązując do idei pop-up city – możemy oczywiście podejść do problemu użytkowania lokali i sprawdzać różne jego formy, a przez to zwiększać wartość społeczną oraz ekonomiczną ich otoczenia. Bez konieczności ich sprzedaży, co przecież wiąż się nieuchronnie z utratą kontroli nad ulicą jako całością. Najbardziej oczywistym pomysłem jest mechanizm wyboru najemcy w drodze konkursu ofert w ramach ograniczonego przeznaczenia taki jak „Lokal na kulturę”, który można rozszerzyć np. na rzemiosło lub inną działalność („Lokale dla kreatywnych” w Łodzi).
„Eksperyment urbanistyczny” może przybrać również formę prototypowania. Już nie tylko w skali produktu, ale architektury – tej małej i tej dużej. A może także relacji społecznych? Jeden z zespołów zaproponował, żeby w ten sposób rozgryźć problem handlu w przestrzeni publicznej, co kieruje nas w stronę struktur nieformalnych, bazarów i – często dyskredytowanego – handlu obwoźnego. Podobnie można wyznaczać strefy aktywności fizycznej, które nie będą zdefiniowane w sposób oczywisty i zupełny. Dołóżmy do tego ideę fablabu i przez pryzmat tego pomysłu spójrzmy na główny plac miejski… Inspirujące, prawda?
Osobnym zagadnieniem jest to, jak w proces rewitalizacji włączyć ludzi, którzy zdegradowany obszar zamieszkują lub z niego obecnie korzystają. Na spotkaniu w SARP-ie wspominano o klauzulach społecznych w zamówieniach publicznych, które pozwalają ograniczać wybór wykonawcy określonych robót lub usług do firm, które spełniają specjalne kryteria. Np. zatrudniają osoby trwale bezrobotne. Zastanawiano się też nad sieciowaniem projektantów, rzemieślników i sprzedawców. W przypadku centrum Katowic kluczową kwestią jest jednak przede wszystkim pytanie o współpracę samorządu z przedsiębiorcami... Przyznajmy szczerze, że nie do końca wiemy, gdzie są pieniądze lokalne. Ile ich jest i jaki jest ich potencjał inwestycyjny. A także w jaki sposób łączyć je z działaniami jednostek publicznych. To jest jedynie wierzchołek wielkiej góry lodowej pod szyldem „zdolności taktyczne”. W ostatecznym rozrachunku nie wiemy zatem, w jaki sposób i na kogo wpłynie przebudowa śródmieścia. A moglibyśmy klastrować różne usługi, a także szukać połączeń pomiędzy biznesem lokalnym, NGO i urzędem.
Największym problemem jest jednak mimo wszystko ewaluacja naszych pomysłów, co również doskonale pokazały prace prezentowane w Warszawie. Zastanawiamy się najczęściej nad wielkimi projektami inwestycyjnymi, obwarowanymi wielomilionowymi kredytami, a nie potrafimy zbudować strategii urbanistycznej opartej na konsekwentnej serii mniejszych interwencji. Procesu, który można w dowolnym momencie zatrzymać, ocenić i przerwać, jeżeli zmiany nie będą korzystne. O czym ja w ogóle piszę? Nie mamy przecież nawet zestawu wskaźników do oceny, czy miasto rozwija się w prawidłowy sposób. Taki, jak to sobie zaplanowaliśmy. I w ogóle o tym nie dyskutujemy, a do tego właśnie warszawskie warsztaty również zachęcały.


Paweł Jaworski