____ IDEA


Jesteśmy zanurzeni w mieście i miejskości.

Mieszkamy w Katowicach i codziennie korzystamy z przestrzeni, która tutaj powstaje. Właściwie to tworzymy ją za pomocą naszych działań zderzonych z decyzjami i wyborami innych użytkowników. Ten kontekst interesuje nas najbardziej. Czujemy się współodpowiedzialni za miasto, chcemy więc je lepiej rozumieć i mieć wpływ na to, jak funkcjonuje.


Kolektyw Miastoprojekt: Michał Kubieniec, Paweł Jaworski
________________________________________________________________________________________




niedziela, 28 września 2014

ARCHITEKTURA TO POLITYKA


Katowice to miasto, przez które wciąż robię sobie wrogów. Kiedyś to byli młodzi fascynaci wieżowców, potem (nieżyjący już) Michał Smolorz, całkiem niedawno za jednym zamachem zraziłem do siebie dwie lokalne gwiazdy architektury (i ich wielbicieli). Naraziłem się też satyrykom udającym krytyków architektury, wcześniej kręcąc nosem na idee Katowic Miasta  Ogrodów. Czy to tylko z powodu mojego okropnego charakteru? Chciałbym wierzyć, że nie.

W 2005 roku opublikowałem książkę „Ideologie w przestrzeni. Próby demistyfikacji”, w której postawiłem banalną, lecz wtedy w Polsce obrazoburczą tezę – architektura jest wynikiem działań określonych sił politycznych, architekci mogą udawać niezależnych twórców, lecz w istocie są po prostu na usługach możnych tego świata. Ta książka została bardzo źle przyjęta przez polskich architektów (paszkwil w Miesięczniku 'Architektura' mógłby się moim zdaniem spokojnie ukazać w Trybunie Ludu w latach osiemdziesiątych).

Z tak postawionej tezy można wyciągać różne wnioski – można, jak Tarald Lundevall partner w znanej norweskiej firmie architektonicznej Snøhetta, w czasie niedawnej konferencji DiverCITY we Wrocławiu mówić, że architekci służą władzy i tak jest dobrze; można, jak stworzone przez Sama Mockbee Rural Studio próbować budować koalicję nie z władzą lecz z ludźmi, którzy w zasadzie znajdują się na obrzeżach społeczeństwa. Jeśli miałbym wybierać, to zdecydowanie bliżej mi do Sama, niż do Taralda. Nie znaczy to oczywiście, że całkowicie odrzucam instytucje – wszak pracuję na Uniwersytecie (podobnie zresztą jak Sam i Tarald) i choć w Wielkiej Brytanii od trzech lat studenci w pełni finansują swoją edukację, to wciąż – przynajmniej w założeniach – jest to uniwersytet państwowy, którego celem nie jest po prostu zarabianie pieniędzy, lecz poszukiwanie prawdy i dobra.

O programie, który prowadzę mówię, że łączy architekturę z polityką. Widzę tu politykę jako działanie istniejących w mieście różnych struktur władzy i wpływu. Choć nie ukrywam swoich przekonań, program, który prowadzę nie ma określonej politycznej orientacji – akceptujemy wszystkich, którzy chcą budować lepszy świat, zostawiając sobie jako kwestię otwartą, do dalszej dyskusji, co to tak naprawdę znaczy. Tym, co jak myślę, charakteryzuje nasze podejście do architektury i urbanistyki jest chęć przyjęcia wyraźnej etycznej ramy, która będzie organizowała nie tylko nasze życie jako obywateli, ale również jako architektów. Architektura może być zła i dobra, nie w sensie drobnomieszczańskich estetycznych smaków, lecz w najbardziej poważnym sensie etycznej odpowiedzialności za swoje czyny.

W 2012 opublikowałem artykuł pod tytułem New Progressive Architecture: Designing for Cities in end Times, w którym stawiałem architektów w jednym rzędzie z banksterami, odpowiedzialnymi za kryzys 2008 roku. I nie chodziło mi nawet o to, że przez lata korzystali(śmy) z budowlanego boomu, nie troszcząc się o to na jak wątłych podstawach on się wznosi, lecz o to, że architekci nie chcieli wziąć choćby części odpowiedzialności za swoje projekty. Dziś jednak, kwestie dotyczące etycznych ram pracy architekta i tego za co on/a ponosi odpowiedzialność weszły do głównego nurtu debaty. Na nowo rozpalił ją Martin Filler, który w New York Review of Books zaatakował Zahę Hadid, zarzucając jej odpowiedzialność za śmierć robotników na budowie zaprojektowanego przez nią stadionu piłkarskiego w Katarze. Atak ten był wybitnie niezręczny, ponieważ stadionu nawet nie zaczęto jeszcze budować, przypomniał również wcześniejsze niesławne ataki mizoginistycznych architektów na wybitną architektkę. Mimo tego, wywołał duże poruszenie i ożywioną dyskusję.

W rozbudowanym tekście Damned if You Do, Damned if You Don't: What is the Moral Duty of the Architect? opublikowanym na łamach prestiżowego The Architectural Review, Charlotte Skene Catling usiłuje (bardzo moim zdaniem przekonująco) pokazać drogę wyjścia z klinczu, w jakim znajdują się dziś architekci – jedyną drogą jest wyjście poza czysto techniczne i utylitarne rozumienie architektury, zamiast architektury rozumianej jako 'problem solving', Catling głosi potrzebę 'problem questioning', czyli zamiast rozwiązywania problemów zapytajmy jeszcze raz, jakie problemy chcemy rozwiązywać. Jak pisze – nie chodzi o to, by aktywista zastąpił architekta, lecz by architekt był również aktywistą. Oznacza to dwie fundamentalne zmiany w tym, jak powinniśmy praktykować i uczyć architektury – po pierwsze, architekci muszą porzucić przekonanie (które wciąż jest dominujące nie tylko w Polsce), że posiadają oni wiedzę całkowicie niedostępną zwykłym zjadaczom chleba, co upoważnia ich do narzucania swych wizji nie-architektom. Jak mówiła we Wrocławiu Margaret Wilkinson z Planning for Real Unit: „jeśli chcesz się dowiedzieć czegoś o obuwiu, pytaj raczej tych, którzy je noszą, a nie tych, którzy je produkują”. Po drugie jednak – wcale nie oznacza to przejście na pozycje 'sług ludu', w pełni realizujących wszelkie pomysły lokalnych wspólnot. Łatwo bowiem wyobrazić sobie sytuację, w której realizacja interesów grupy mieszkańców staje się niebezpieczna dla sąsiedniej dzielnicy. Te dwa przeciwstawne wyzwania wymuszają na architekcie upolitycznienie jego profesji i wejście w debatę. Tak rozumiana architektura staje się w równym stopniu projektowaniem budynków i przestrzeni, jak i negocjowaniem strategii politycznych, społecznych, ekonomicznych i kulturalnych w jakich te budynki powstają i będą trwały. Budynek staje się węzłem w niezwykle rozległej sieci relacji, a architektura jest procesem negocjacji tego, co społeczne poprzez to, co materialne i przestrzenne.
Tak i my rozumiemy architekturę, takiej architektury staramy się uczyć w Plymouth, a raczej staramy się współ-uczyć, bowiem nasi studenci nie są biernymi odbiorcami, a raczej aktywnymi dyskutantami i producentami wiedzy.

Z jednej strony więc, nasz pobyt w Katowicach widzimy jako kontynuację projektów, nad którymi pracowaliśmy przez ostatnie kilka lat. Staraliśmy się wypracować teoretyczną ramę nowej, post-neoliberalnej urbanistyki i architektury. Jej podstawę tworzą przekonanie o potrzebie miejskiej reindustrializacji, inspirowanej ideami ekologii przemysłowej oraz przekonanie o możliwości i potrzebie rozszczepiania kapitalistycznej hegemonii, tak by powstawały enklawy innych narracji, które nie opierają się na logice krótkoterminowego zysku.

Z drugiej strony, przyjeżdżamy do Katowic by zająć się konkretną przestrzenią, konkretnymi – zdefiniowanymi przez zapraszający nas Uniwersytet Śląski – problemami. Będziemy zastanawiać się nad tym, w jaki sposób i gdzie produkowana jest wiedza i innowacje, w jaki sposób różne, wydawać by się mogło, zupełnie do siebie niepasujące części miasta, mogą nie tylko współistnieć, ale i wchodzić ze sobą w symbiotyczną, korzystną dla wszystkich stron, relację. Naszym drogowskazem będzie idea architektury dobra wspólnego, a efektem naszej pracy... cóż, tego dowiemy się w czerwcu 2015 roku.



Dr Krzysztof Nawratek: dyrektor studiów magisterskich w szkole architektury w Plymouth University (UK), teoretyk miasta, autor książek Ideologie w przestrzeni. Próby demistyfikacji (Kraków 2005), Miasto jako idea polityczna (Kraków 2008, wydanie angielskie Plymouth 2011), Dziury w całym. Wstęp do miejskich rewolucji (Warszawa 2012, wydanie angielskie Washington 2012). W przygotowaniu Re-industrialisation and progressive urbanism (Nowy Jork 2015), [Architecture and Urbanism of] Radical Inclusivity (Plymouth 2015) oraz Autonomia, terytorium i ekonomia mocy. Studia nad miastem po-kapitalistycznym (Warszawa 2015).

piątek, 12 września 2014

W GORSECIE "KONTYNUACJI I HARMONIJNEGO ROZWOJU"


Ci, którzy choć przez chwilę przyglądali się pracy architektów i urbanistów, a także jej wynikom, zawsze mieli problem z uzasadnieniem zaproponowanych przez nich koncepcji. Podobnie sami projektanci, jeżeli ta kwestia w ogóle ich interesowała po odejściu od deski kreślarskiej lub wyłączeniu komputera. To właśnie z tych pytań o "argumenty", na których oparte są poszczególne rozwiązania, składa się teraz teoria architektury i urbanistyki jako dziedzina (względnie) niezależna od jej historii, psychologii twórczości, socjologii i ekonomiki procesów inwestycyjnych itd.

Oczywiście (i niestety) "uprawianie teorii architektury" często mylone jest z "dorabianiem teorii do architektury", na przykład w formie autorskich opisów o charakterze pseudo-poetyckim lub pseudo-mistycznym, a to chciałbym teraz wyraźnie oddzielić…

O co dokładnie chodzi? Możemy w nieskończoność jałowo dyskutować o tym, czy konkretna idea zainspirowana została kolorem lub układem cegieł w murze historycznym, jednak nie ma to żadnego znaczenia dla nas: użytkowników, odbiorców i krytyków zagospodarowania przestrzeni miejskiej i kształtu pojedynczych obiektów. Równie nieistotne jest to, czy i w jakim stopniu decyzje architekta były związane wolą lub gustem zleceniodawcy, dostępnością materiałów albo prognozowanym wzrostem renty gruntowej. Ten – posługując się określeniami austriackiego filozofa nauki, Karla Poppera – "kontekst odkrycia" ustępuje miejsca "kontekstowi uzasadnienia", czyli analizie, która odbywa się w naszych głowach. Ta rekonstrukcja dokonuje się (i jest w ogóle możliwa), ponieważ uczestniczymy na co dzień w kulturze, której architektura jest częścią nieodłączną. Oglądamy różne budynki i założenia urbanistyczne, czytamy książki lub artykuły na ten temat, uczestniczymy w debatach. Oczywiście dość szybko zauważamy, że treści tej kultury układają się wokół kilku najważniejszych pojęć.

Dotychczas zajmowaliśmy się jednym ze słów-wytrychów, które często powraca w różnych konfiguracjach teoretycznych: "kontekstem". O tym Michał Kubieniec pisał szerzej tutaj, gdy odnosił się do koolhaasowskiego hasła Fuck the Context. Teraz natomiast czas na równie "magiczną" i dość wyświechtaną "tradycję". Termin (nad)używany niestety częściej od poprzedniego. W naszym regionie przywoływany był właściwie od samego początku zastanawiania się nad przebudowy oraz rozbudowy górnośląskich miast i osiedli (Hermann Reuffurth o Giszowcu). Obecnie powraca natomiast wielokrotnie za sprawą różnych wypowiedzi, które umieściłbym w jednej szufladce opisanej hasłem "postmodernizm urbanistyczny". Jedną z nich jest historyczny już głos Tomasza Koniora, który odnosi się do nowej koncepcji zagospodarowania rynku: "Nie wyburzamy starych budynków, nie chcemy powtarzać błędów poprzednich pokoleń. Dla miasta ważne są kontynuacja i harmonijny rozwój”. To stanowisko, przedstawione w trakcie rozstrzygnięcia konkursu urbanistycznego, przytoczył ostatnio Przemysław Jedlecki.

"Kontynuacja"? Dość niebezpieczne sformułowanie, które włącza wsteczny bieg, albo skrywa drugie dno.

Pierwsze, co rzuca mi się w oczy, to przekonanie o (ostatecznym?) przezwyciężeniu historii. Ot, taka typowo heglowska pycha, która zamyka wszystko na klucz. To nie jest tak, że architekci modernistyczni i ich mecenasi wystąpili przeciwko XIX-wiecznemu pomysłowi na kształtowanie przestrzeni miejskiej, a teraz przychodzą projektanci postmodernistyczni i ich patroni, którzy ustawiają się w opozycji do swoich poprzedników. Teraz dla odmiany mamy do czynienia z całkowitą akceptację tego, co jest zbudowane. Śródmieścia takiego, jakim ono po prostu jest obecnie. Materiału przekazanego przez historię bez żadnej interpretacji, czyli podkreślenia tego, co uznajemy za ważne. Przede wszystkim jednak usunięcia tego, co nieistotne.

Bardzo dziwny, konserwatywny pogląd, prawda? Jeżeli przyjmiemy taką wizję, nic nam właściwie więcej nie pozostanie do powiedzenia. Będziemy kręcić się w kółko, a zdolność podejmowania decyzji planistycznych i projektowych zostanie sparaliżowana przez przeciążanie informacyjne oraz bezwzględny nakaz ochrony wszystkiego bez określenia, w jakim celu i dla kogo. Będziemy mieli świat, w którym gorset studiów historycznych krępuje jakiekolwiek nasze ruchy (o ile w ogóle o historię chodzi w tej grze). To oczywiście zagrożenie każdej konserwatywnej krytyki kultury, o czym doskonale wiemy co najmniej od XIX wieku...

To, co przekazały nam dzieje budownictwa, musimy zatem przefiltrować przez nasze potrzeby, przyswoić i dopiero wówczas stanie się to dla nas tradycją. Sita używają również architekci postmodernistyczni, nawet jeżeli nie jest to na pierwszy rzut oka widoczne, albo w ogóle sobie tego nie uświadamiają. Idea "kontynuacji" sprowadza się do tego, że prawdziwie NOWOCZESNE projektowanie układu urbanistycznego miasta zostanie osadzone na formach TRADYCYJNYCH. Nie będzie to jednak odwołanie się – jak w przywołanej wypowiedzi Tomasza Koniora – do tradycji rozumianej jako ciągłe przekształcenia przestrzeni miejskiej, które obejmują wszystkie mody i style, rozwiązania kwartałowe, ale też "grę brył w świetle" (Le Corbusier) modernizmu przed- i powojennego. Trzeba będzie przeszłość najpierw ocenić, pokroić, a potem ostatecznie zlepić według własnego pomysłu i uznania. Dokładnie tak, jak uczynili z antykiem teoretycy architektury renesansowej, a współcześnie – i w sposób wręcz komicznie dosłowny – Leon Krier w swoich rysunkach. Nie ma sensu tego działania ukrywać.

Jak to wygląda w Katowicach? Wiemy już, że przebudowa centrum nie będzie "totalną" kontynuacją, ponieważ taką szansę przekreśliły Wielkie Wyburzenia. Tyle na poziomie faktów, a co z uzasadnieniem? U jej podstaw leży tradycja rozumiana jako kadr z historycznych przekształceń. W tych ciasnych ramach zmieści się jedynie XIX-wieczne miasto złożone z ulic i zabudowy obrzeżnej. Z pierzejami, których nie wypełnią jednak kupieckie lub mieszczańskie kamienice na wąskich działkach, ale szklane wieżowce z supermarketami i apartamentami na dużych nieruchomościach. Ironia takiej gry polega na tym, że przyjmując podobną strukturę myślenia możemy starać się ufundować projektowanie na tradycji modernizmu powojennego. Wystarczy podmienić założenia i wskazać, że to przestrzeń modernistyczna (usuwany właśnie blok Śródmieście-Zachód Mieczysława Króla) jest ważniejszym punktem odniesienia dla naszych działań. Wówczas, co dość przewrotne, porównywalnie wygodnie rozsiądziemy sie w konserwatywnym fotelu - neomodernizmu. Na pewno będziemy również – jak wspomniani postmoderniści – spokojni, że mamy rozwiązanie problemów urbanistycznych zanim one w ogóle zostaną rozpoznane i wypowiedziane we współczesnym języku analiz planistycznych i przedprojektowych. Chcąc tego uniknąć, traktujmy ten ruch jedynie jako broń defensywną, która chroni nas przed zakusami Nowego Urbanizmu i innych postmodernistycznych pomysłów na miasto.

Dla mnie ciekawsze jest jednak głębsze odwołanie się do modernizmu, który wolę nazywać Oświeceniem, żeby nie wprowadzać zamieszania pojęciowego. Nie chodzi przecież o dyskusję o lokalizacji budynku na działce tonącej w zieleni, estetyce fasad z poziomymi pasami okien lub wolnym planie każdej kondygnacji. To są kwestie zupełnie marginalne i nie warto im poświęcać szczególnej uwagi. Modernizm (Oświecenie) uczy, że miasto jako zadanie projektowe nie jest żadnym rozsadzającym się od środka tekstem i nadpisywanym wielokrotnie palimpsestem, choć oczywiście może być jako taki interpretowane. Jest tylko i wyłącznie tworzywem. Można i trzeba poznać go z perspektywy historii: szukać tropów gwałtownej industrializacji z przełomu XIX i XX w., regulacji zaproponowanej przez mieszczaństwo niemieckie po nadaniu praw miejskich, czy radykalnej przebudowy opartej na komunistycznej konsolidacji własności, ale łamigłówka projektowa nie powinna szukać historycznej podpórki. Sama historia dość szybko nam ją przetrąci, ponieważ stanowi najlepsze lekarstwo na kaca historyzmu.

Nie potrzebujemy w związku z tym żadnej „kontynuacji”, ale po prostu dobrego pomysłu, który potrafimy opowiedzieć na poziomie operacyjnym, tzn. za pomocą konkretnych inwestycji.


Paweł Jaworski


środa, 10 września 2014

TU JEST JAK W BERLINIE

Berlin to miasto, którym inspirują się dzisiaj wszyscy. To miasto, które jest wymieniane jako wzór miejskiego rozwoju. Takie, które trzeba naśladować, z którego trzeba czerpać inspiracje, do którego trzeba jeździć i chłonąć wiedzę. Często słyszymy na ulicach naszych miast, szczególnie w modnych dzielnicach, że „tu jest jak w Berlinie”. Chcielibyśmy przenieść jego atmosferę do nas. Kawiarnie, galerie, instytucje kultury czy organizacje pozarządowe, działające tam na każdym kroku, są dla nas wzorem i punktem odniesienia. I wszystko super, na pewno warto się inspirować. Szczególnie takim miastem jak Berlin. Gdzie dzielnicowe, zwrócone ku lokalności kawiarnie, bazary czy sklepy budują małe wspólnoty wokół ulic i placów. Gdzie działają instytucje kultury kreujące światowe trendy. Gdzie aktywiści wspólnie z mieszkańcami tworzą świetne przestrzenie sąsiedzkie. Gdzie walka o przestrzeń publiczną odbywa się z niespotykaną u nas intensywnością. Te wszystkie elementy są istotne. Mogą tworzyć lepsze miasta. Jest to jednak sfera mikro. W sferze makro miasta muszą mieć swoją własną wizję rozwoju. A nie jestem przekonany, że wizja rozwoju Berlina może i powinna być przenoszona i implementowana gdzieś indziej. Wręcz przeciwnie wydaje mi się, że może to przynieść więcej szkody niż pożytku. Bo wbrew temu co myśli o tym mieście wielu ślepo zapatrzonych w niego apologetów, jego strategia z dzisiejszej perspektywy wydaje się już nieco archaiczna i co ważniejsze, dzięki krytycznej refleksji, negatywnie oceniana. Ale, żeby zrozumieć dlaczego Berlin nie zbawi świata i dlaczego potrzebujemy nowych, alternatywnych narracji, trzeba się najpierw przyjrzeć fenomenowi tego miasta i fundamentom na jakich zbudowano jego współczesny wizerunek.

Poor but sexy to słynne na cały świat hasło, stworzone przez burmistrza Berlina Klausa Wowereita, miało przyciągnąć do miasta modnych i kreatywnych, artystów i designerów, a za nimi wszystkich innych hipsterów. Typowy model miasta kreatywnego tak bardzo dzisiaj pożądanego w Polsce. Wysoka jakość życia, rozrywki na wysokim poziomie, twórcza i przyjemna atmosfera. Tak oto historia się skończyła, przyszedł czas na korzystanie z uroków życia i konsumowanie wysublimowanych treści. Taką markę miasta szybko udało się dobrze „sprzedać”. Do Berlina zaczęła tłumnie zjeżdżać tak bardzo pożądana klasa kreatywna. Design, media czy moda to sektory gospodarki, które zaczęły wieść prym. To było miasto wyśnione przez Richarda Floridę. Autor „Narodzin klasy kreatywnej” mógłby tu, popijając cappuccino w jednej z eko-kawiarni, wśród – jakby to sam określił – „modnych towarzystw” napisać kontynuację swojej książki. Berlin stał się prawdziwą kolebką klasy kreatywnej i symbolem, na którym zaczęły wzorować się inne europejskie metropolie. Przejście od przemysłu i wytwórczości do usług i turystyki opartej na kulturze to model, który do dzisiaj wielu inspiruje. W mieście wzrosła najpierw liczba artystów, później hipsterów, a następnie turystów i korporacji, agencji reklamowych czy firm z sektora IT, które zwiastowały nowe inwestycje. Miasto przestało być poor ale ciągle chciało być sexy. Stare fabryki przerabiane na kluby, galerie czy pracownie. Kolejne dzielnice poddawane specyficznie rozumianej rewitalizacji, zmieniały zupełnie swój charakter. Jednego lata modny był Prenzlauer Berg, kolejnego Kreuzberg czy Neukölln. Teraz czas na Wedding. W sumie to cały Berlin jest już kreatywny. Wszędzie mamy butiki, kawiarnie, pracownie czy galerie. Ogólnie to miasto jest super przyjemne. Bez ironii. Świetnie się w nim spędza czas. Jest przyjazne. No i oczywiście na każdym kroku kusi swoją ofertą kulturalną. Jak żadne inne miasto. Jest jednak pewien problem. Ścieżka obrana przez Berlin ma również swoje drugie mniej kolorowe i przyjemne oblicze. To oblicze miasta potwornie zadłużonego, z dużymi problemami społecznymi. Miasta, które zbyt łatwo i bezkrytycznie uwierzyło ideom Richarda Floridy, wykluczając wiele grup ludzi z życia publicznego.

Można powiedzieć, że w tej całej kreatywnej konsumpcji Berlin skonsumował sam siebie.
Idea miasta kreatywnego jest bowiem ideą bardzo elitarną, która w imię tworzenia miasta dla tych wybranych zapomina zupełnie o całej reszcie. Kim jest osoba nie-kreatywna w takim świecie? Z reguły przeszkodą, którą trzeba usunąć. Tak jak się to działo w kolejnych dzielnicach Berlina, gdzie kreatywni wypierali dotychczasowych mieszkańców, często z klas robotniczych. Rosnące ceny nieruchomości czy usługi ukierunkowane na jedną grupę społeczną zmuszały ich do przemieszczania się w inne rejony miasta. Niestety te rejony mogą się kiedyś skończyć kończyć i nie będzie gdzie się przenieść. Miasto przystosowane do potrzeb klasy kreatywnej ma charakter wykluczający, ponieważ swoje ofertę kieruje tylko do nielicznych. Tak o Berlinie piszą Quinn Slobodian i Michelle Sterling: „usługi społeczne zostały wyprzedane, a wraz z nimi w przeszłość odeszła pamięć o mieście jako miejscu podzielanych publicznych dóbr. Z odejściem przemysłu wytwórczego do historii przeszło wyobrażenie miasta jako miejsca pracy manualnej. Kreatywne reformy poskutkowały wzbogaceniem się niewielu, w tym pewnej liczby nowo-przybyłych, ale niewiele zrobiły dla pozostałych mieszkańców miasta. Do dzisiaj co piąty berlińczyk żyje poniżej granicy ubóstwa, a liczba ta rośnie każdego roku”. Wiążą się z tym poważne konflikty społeczne w mieście, gdzie w hipsterskie interwencje w tkankę miejską często wymierzana jest przemoc, czy to w postaci wybitych szyb w kawiarniach czy pełnych nienawiści komentarzy na murach. Inną sprawą jest potężne zadłużenie miasta, które sięga ponad 60mld euro. Słyszeliście hasło, że całe Niemcy płacą, żeby Berlin mógł się bawić? Ten fakt pokazuje najlepiej, że nie da się opierać rozwoju miasta tylko i wyłącznie na przemysłach kreatywnych. Że nie da się zrezygnować z wytwórczości. Zarówno ze względów społecznych, jak i ekonomicznych. Przemysły kreatywne to nisza i nie może być traktowana jako filar gospodarki. Przejechał się na tym już nie tylko Berlin ale i słynna Barcelona. Kto wie co za parę lat pozostanie z hasła „Łódź kreuje”.

Nie chodzi jednak o to aby w prosty sposób odrzucić  znaczenie przemysłów kreatywnych w rozwoju miast, tylko aby na nowo przemyśleć ich miejsce w mieście. Już nie jako filaru gospodarki, a raczej jednego z wielu elementów kształtujących zarówno ją jak i społeczeństwo. Joanna Erbel poleca zająć się „tworzeniem modeli współdziałania opartych na idei społecznej solidarności, gdzie kreatywność nie będzie związana z samorozwojem oraz indywidualną satysfakcją, ale będzie środkiem do walki o miasto, w którym znajdzie się miejsce nie tylko dla klasy kreatywnej, ale również dla innych osób”. A Krzysztof Nawratek zwraca uwagę, że innowacyjność, niezbędna w rozwoju dzisiejszych metropolii, nie jest domeną klasy kreatywnej i wynika raczej z „powiązań między poszczególnymi strukturami społeczno-gospodarczymi oraz politycznymi(...)innowacja bierze się ze wzrostu skomplikowania układu, a nie z jego dekompozycji”. Dlatego tym bardziej potrzebujemy modelu, w którym klasa kreatywna będzie jedną z wielu graczy o lepsze miasto. Na równych zasadach z innymi. Co nie znaczy, że musimy od razu porzucić sam Berlin. Musimy po prostu wymyślić go sobie na nowo. Trochę lepiej. Wszyscy go przecież bardzo lubimy.


Michał Kubieniec