____ IDEA


Jesteśmy zanurzeni w mieście i miejskości.

Mieszkamy w Katowicach i codziennie korzystamy z przestrzeni, która tutaj powstaje. Właściwie to tworzymy ją za pomocą naszych działań zderzonych z decyzjami i wyborami innych użytkowników. Ten kontekst interesuje nas najbardziej. Czujemy się współodpowiedzialni za miasto, chcemy więc je lepiej rozumieć i mieć wpływ na to, jak funkcjonuje.


Kolektyw Miastoprojekt: Michał Kubieniec, Paweł Jaworski
________________________________________________________________________________________




niedziela, 27 lipca 2014

WROCŁAWSKIE WYMYŚLANIE MIASTA


19 lipca, jako katowicki Miastoprojekt, udaliśmy się do Wrocławia na otwarcie nowego miejsca - “Laboratorium ulicy MIASTOPROJEKT”. Nazwa ta z niewiadomych względów przypadła nam od razu do gustu, dlatego postanowiliśmy na chwilę zapomnieć o porażce w konkursie o ESK i naszych kompleksach, wybierając się do Wrocławia w ten piękny, sobotni wieczór. Byliśmy bardzo ciekawi tego czym idea Miastoprojektu jest dla twórców tego miejsca, jak ją rozumieją i jak zamierzają wprowadzać ją w życie. Czy będzie to kolejny teren branżowej dyskusji o mieście, czy może taki, który do tej dyskusji zaprosi najbardziej zainteresowanych, czyli samych mieszkańców. Czy idea Miastoprojektu na nowo stanie się nośna i ważna? Cy zmusi do zadania trudnych pytań, przełamania schematów myślenia i tworzenia nowych miejskich narracji. Kto dzisiaj projektuje miasto, na jakich zasadach, dla kogo i po co? Na te i wiele innych podobnych pytań musimy dzisiaj poszukać nowych odpowiedzi, redefiniując dotychczasowe strategie. Wydaje mi się, że wrocławski Miastoprojekt właśnie zaczął takie poszukiwania. Zaczął wymyślanie miasta od nowa. Dla Katowic, które cały czas zastanawiają się nad “ banalnością posadzki” czy estetyką elewacji, to może być dobry przykład. Może nieco poszerzyć horyzonty w naszej dyskusji. Na pewno warto się mu przyjrzeć.


“Laboratorium ulicy Miastoprojekt” to miejsce powstałe w podwórku przy ulicy Ruskiej 46, w miejscu studio BWA Wrocław, z inicjatywy tejże galerii. Podwórko to jest o tyle ciekawe, że stanowi konglomerat pracowni, galerii czy organizacji pozarządowych. Chyba najfajniejsze i najbardziej twórcze miejsce aktualnie we Wrocławiu. Sam Miastoprojekt, jak mówią jego pomysłodawcy i kuratorzy: Sławek Czajkowski i Joanna Stemblaska, ma być “dostępnym, progresywnym miejscem łączącym w sobie funkcje otwartej pracowni, czytelni, przestrzeni spotkań, debat i warsztatów zachowując przy tym charakter galerii sztuki.” Dotychczasowe doświadczenie zdobywali przy okazji organizacji Out of Sth, cyklicznego wydarzenia, trochę festiwalu, który wychodząc od street artu, czy - jak kto woli - urban artu, stał się dzisiaj wydarzeniem wielowymiarowym analizującym przestrzeń publiczną, w wielu kontekstach, nie ograniczając się tylko i wyłącznie do działań artystycznych. Można powiedzieć, że Laboratorium ulicy, to kontynuacja tego projektu. To dalsze badanie i analizowanie sfery publicznej. Miejsce dyskusji nad współczesnym miastem. Co jednak ważne incydentalny charakter imprezy zastąpiło miejsce, które na stałe ma się wpisać w przestrzeń Wrocławia. To szansa na myślenie i działanie bardziej procesowe. Bieżące weryfikowanie własnych założeń i przekonań. Możliwość pracy z mieszkańcami na co dzień. To przede wszystkim większa szansa na zmianę. Miejsce to pozwala na prezentacje wystaw, odbywanie się rezydencji, kolektywną pracę czy przeprowadzanie warsztatów i debat z lokalną społecznością. Dobry przykład tego, jak mogłyby wyglądać współczesne domy kultury. Interaktywne i wielofunkcyjne hybrydy, które starają się włączać w swoje ramy jak największą liczbę uczestników. Patrząc na dotychczasową działalność w ramach Out of Sth, można mieć nadzieję, że będzie to właśnie takie miejsce. O charakterze interdyscyplinarnym, gdzie artyści, socjologowie, architekci. aktywiści, czy wreszcie sami mieszkańcy, będą poszukiwali nowych idei dla miasta. Ważne, że teraz mogą one wreszcie na trwałe osiąść w mieście, być systematycznie rozwijane, wymyślane od nowa i krytycznie oceniane. Długa, powolna i żmudna praca, która jednak długoterminowo patrząc ma zdecydowanie większy sens.


Samo otwarcie już jest ciekawą zapowiedzią tego co może się tam dziać w najbliższych latach. Wystawa ”Hate is reality” o przemocy w mieście jako czynniku zmiany. Jak mówią sami kuratorzy: “mocno interesuje nas agresja nie tylko jako siła destrukcyjna, ale przede wszystkich jako siła sprawcza (...) W przemocy nieautoryzowanych działań widzimy potencjał oddolnego myślenia, komentowania i brania odpowiedzialności za przestrzeń.” I tak mamy tu pracę pokazującą dyskryminację pieszych w przestrzeni publicznej, na przykładzie bieżni ustawionej na prędkość 7,8 km/h, czyli średnią prędkość wymaganą od pieszego użytkownika na wrocławskich przejściach, jeśli oczywiście chce on zdążyć przed czerwonym światłem. Sztuka trudna do opanowania. Czy pracę dokumentującą protest przeciwko wycince drzew w jednym z wrocławskich parków. Drzewa owinięte w papierowy łańcuch, z komentarzami z internetu negatywnie komentującymi ową wycinkę. Kuratorzy mówią o “dobrej przemocy”, która może być sprzeciwem, walką o lepszą przestrzeń czy metodą wyzwolenia. Ciekawa wystawa, zmuszająca do przemyślenia zjawiska przemocy w mieście i jej roli. Dodatkowo akcja wystawiennicza O/upór, o codziennym oporze i zadomawianiu przestrzeni czy instalacja “ Kooperatywa Siewców Tytoniu”, o samoorganizacji i tworzeniu alternatywnych modeli redystrybucji dóbr. Wszystkie te wydarzenia pokazują, że pomysłodawców interesują zjawiska nieoczywiste i trudne do zdefiniowania. Że chcą oni szukać nowych kontekstów i pomysłów na miasto. I szukają ich często w zaskakujących miejscach. Ważne, żeby ten kierunek kontynuować i konsekwentnie podnosić wartość tego miejsca. Jest szansa, że będzie to nowatorskie i postępowe miejsce. Nadające ton w miejskim dyskursie. Będące wzorem i przykładem dla innych miast.


Patrząc na Katowice, gdzie rozmawia się w głównej mierze o infrastrukturze, nowych inwestycjach i wielkich przebudowach, bez “zbędnej” refleksji nad ich społecznym czy ekonomicznym oddziaływaniem, powstanie podobnego miejsca wydaje się niezbędne. Mogłoby być, podobnie jak we Wrocławiu, niezależnym think-tankiem, generującym krytyczną wiedzę o mieście. W momencie, w którym jesteśmy świadkami inwestycji, imponujących swoim rozmachem w skali kraju tj.: przebudowa strefy Rondo-Rynek czy budowa Strefy Kultury, a nie mamy instytucji, miejsc, które byłyby w stanie w polemiczny i merytoryczny sposób tworzyć innych narracji, to jesteśmy na straconej pozycji. I oczywiście krytyka funkcjonuje, ale ogranicza się w głównej mierze do architektury. I do estetyki przestrzeni publicznej. A my potrzebujemy zupełnie innego myślenia. W zasadzie to potrzebujemy tego co Wrocław. Miejsca, które będzie badało sferę publiczną z całym jej bogactwem. Zapraszając różnych ekspertów i przede wszystkim samych mieszkańców oraz użytkowników. Które pozwoli nam przemyśleć miasto od nowa.


Na razie jednak możemy z zazdrością patrzeć na Wrocław. Skończmy jednak tłumaczyć sobie sukces tego miasta dobrym PR-em i słynnym już zdaniem “Dzięki Bogdan! Zdzwonimy się!”. Wrocław to zdecydowanie więcej. A świadczą o tym właśnie takie progresywne projekty jak Miastoprojekt czy inne tj:.Bazaristan albo Biennale Wro. Weźmy się równocześnie do ciężkiej pracy, odłóżmy kompleksy na bok i zacznijmy budować nowe, lepsze Katowice. Może za parę lat będziemy bardziej świadomie patrzyć na zmiany zachodzące w naszym mieście. Czego sobie i nam życzę.


Michał Kubieniec

wtorek, 22 lipca 2014

TAK ZWANY RYNEK


Dwa tygodnie temu zakończyły się warsztaty urbanistyczne PRAGA PÓŁNOC, które zorganizował Oddział Warszawski Stowarzyszenia Architektów Polskich. Miały nowatorską formułę: różnorodny skład jury i zespołów projektowych oraz skomplikowany przedmiot, czyli kompleksowy program zmian przestrzennych, lokalowych, społecznych, ekonomicznych oraz komunikacyjnych na wybranym terenie. Warsztaty były oczywiście ważne lokalnie, ponieważ równolegle przygotowywany jest Zintegrowany Program Rewitalizacji na lata 2014-2020 i taki był kontekst całego wydarzenia. Wyniki pracy mogą jednak wnieść nowe wątki do trwającej dyskusji o „wizji rynku” w Katowicach i szerzej: o zarządzaniu przestrzeniami publicznymi centrum miasta. To, co nas wówczas interesuje, to kilka kwestii: jaki powinien być cel przekształceń; jakich użyć do tego narzędzi; kogo w ten proces można i warto zaangażować, żeby osiągnąć lepsze efekty. To oczywiście nie wszystko…
Na wstępie: co i dlaczego pominę? Po pierwsze, nie będę zastanawiał się nad tym, czy zaproponowane przez zespoły warsztatowe interwencje „pasują” do miejsca, ponieważ nie mam szczegółowej wiedzy o terenie opracowania. Przesunę w związku z tym akcent z rozmowy o konkretnych pomysłach na dyskusję o nowych kierunkach myślenia. Inspirującą również dla nas. Po drugie, nie będę omawiał koncepcji opartych na rewolucji urbanistycznej takiej jak np. przekrycie torów kolejowych na długich odcinkach w celu stworzenia nowych terenów inwestycyjnych. Ta (jałowa) kwestia w Katowicach była rozważana i absolutnie nic z tej debaty nie wynika. Po trzecie, nie będę przywoływał koncepcji, które rozwijają ideę „upiększania” (beautification), czyli nawiązują do tradycji Ruchu Pięknego Miasta (The City Beautiful Movement) oraz pokrewnych. To moim zdaniem ślepa uliczka.
Startujemy! Pierwszą rzeczą, na której chcę się skupić, ponieważ zrobiła na mnie olbrzymie wrażenie, jest to, co nazwę „wrażliwością semantyczną”. Warsztaty znakomicie pokazały, jak ważne jest to, jakich pojęć używamy do zdefiniowania oraz opisu miasta i jego przekształceń. Co może ważniejsze: do określenia samych jego mieszkańców lub użytkowników. Język nie jest przecież niewinny i neutralny, cokolwiek te słowa mogłyby znaczyć. Używane przez nas metafory mogą coś ukrywać lub wykluczać, nadać stygmat albo wręcz przeciwnie – wyzwolić potencjał krytyczny. Zainteresowanych odsyłam oczywiście do znakomitej książki „Metafory w naszym życiu” duetu Georg Lakoff i Mark Johnson.
Zatem… W trakcie prezentacji padały określenia: „otwarte getto” jako tytuł jednej z prac, a w trakcie jej prezentacji – „mieszkaniec dziki” i „oswajanie mieszkańców”. Ponadto: „Praga A” i „Praga B”, które miały odzwierciedlać podział (i wyraźne wartościowanie?) obszaru opracowania w innej koncepcji. Z naszego podwórka doskonale znamy frazę „tak zwany rynek” lub określanie tego obszaru jako „salonu miasta”, przeciwko której protestuję konsekwentnie mówiąc „rynek” lub „duży pokój”. Chcę w ten sposób wskazać na wartość tego, z czym mieliśmy do czynienia. Podkreślić ponadto, że nie rozumiem sentymentalnych marzeń o placu idealnym, „prawdziwym”, które powinny wytyczyć kierunek prac planistycznych i projektowych.
Ze względu na specyfikę działań urbanistycznych warto przyjrzeć się nie tylko językowi werbalnemu, ale też graficznemu. W jednej prezentacji pojawiało się zdjęcie praskiej ul. Małej z Google Street View, które przedstawiało krajobraz zbliżony do katowickiego kwartału ulic: Pawła, Górniczej i Wodnej. W innej natomiast znalazły się fotografie modnych pubów, knajp i restauracji. Ta różnica przekładała się później na odmienne wizje rozwoju, konkretne wnioski projektowe i wybór narzędzi: interwencje społeczno-ekonomiczne w dzielnicy strukturalnej biedy lub estetyzację zagłębia przemysłów kreatywnych, w której należy podnieść „jakość przestrzeni”. Do końca spotkania nie mogłem ustalić, czy wszyscy rozmawialiśmy o tym samym miejscu. To były raczej – pozornie zazębiające się – monologi… W sytuacji warsztatowej to plus, ponieważ pozwala pozyskać różnorodne pomysły, choć generuje jednocześnie problem ich scalenia. W trakcie faktycznej debaty o mieście, pokazuje raczej, w którym miejscu się rozmijamy, a dzieje się to na dość wczesnym etapie i prawie zawsze. Choć może nam się wydawać, że już dochodzimy do konsensusu. Zanim w ogóle zaczął się spór. Przypomina to oczywiście zdarzenie opisane przez Chantal Mouffe w wywiadzie, którego udzieliła Markusowi Miessenowi. W trakcie dyskusji w London School of Economics uczestnik Światowego Forum Gospodarczego w Davos powiedział do uczestnika Światowego Forum Społecznego w Porto Alegre, że podczas obu rozmawia się o tych samych rzeczach. Filozofka wskazuje jednak, że to po prostu niemożliwe. Przestrzega jednocześnie, żebyśmy nie żyli w ułudzie, że wszystkie wizje i światopoglądy uda nam się ze sobą pogodzić. Tak też jest z projektowaniem przestrzeni publicznej centrum. To nie jest przedmiot „narracji konkretnej”.
Gdy już wiemy, jaka wizja będzie przyświecała naszym działaniom, oraz określimy sobie cele, warto poszukać odpowiedzi na pytania o to: CO, KTO, KIEDY, ZA CO i DLA KOGO ma zrobić. Warsztaty ujawniły – co powtarza się też w innych miejscach – że najbardziej przejrzystym rozwiązaniem jest dość konsekwentny program częściowej prywatyzacji komunalnych zasobów lokalowych, przekierowania uzyskanych środków na remont obiektów zabytkowych, w których zmienia się strukturę własnościową lub najemców, a w skali urbanistycznej – przetasowanie funkcji typu tenant mix z wydłużeniem czasu najmu i regulowaniem profilu działalności. Idea obudowywana jest narzędziami zarządzania przestrzenią publiczną, animowania życia miejskiego oraz łagodzenia skutków (nieuchronnej) gentryfikacji. Taki pomysł rodzi jednak tysiące pytań. O sam kierunek takich zmian. O faktyczne – a nie deklarowane – skutki społeczne. O konieczność moderowania styku „starzy” i „nowi” mieszkańcy. O (nie)odwracalność przekształceń w przypadku porażki pierwszego wdrożenia. O ogrom wysiłku administracyjnego, który trzeba włożyć w zrealizowanie tego pomysłu (w koncepcji: powołanie specjalnej, sprawnej spec-spółki gminnej gospodarowania mieniem).
Dla odmiany „zwinnym” (agile) pomysłem może być powrót do idei „akupunktury miejskiej”: tworzenia pretekstów do punktowych przekształceń bez sztywnego definiowania ich kierunku. Wówczas przestrzeń publiczna staje się laboratorium różnych miejskich działań. Nasze zadanie to, po pierwsze, zinwentaryzowanie terenu w poszukiwaniu miejsc aktywnych, z których ludzie już w tym momencie w różnorodny sposób korzystają. Trzeba jednak przyznać, że tak samo ważnym byłoby przejrzenie mapy pustostanów… Po drugie, możemy zająć się utrwalaniem tych funkcji, które znajdziemy, lub wprowadzać dodatkowe, wspomagające. W cyklu testować ewentualnie nowe. W podobny sposób – nawiązując do idei pop-up city – możemy oczywiście podejść do problemu użytkowania lokali i sprawdzać różne jego formy, a przez to zwiększać wartość społeczną oraz ekonomiczną ich otoczenia. Bez konieczności ich sprzedaży, co przecież wiąż się nieuchronnie z utratą kontroli nad ulicą jako całością. Najbardziej oczywistym pomysłem jest mechanizm wyboru najemcy w drodze konkursu ofert w ramach ograniczonego przeznaczenia taki jak „Lokal na kulturę”, który można rozszerzyć np. na rzemiosło lub inną działalność („Lokale dla kreatywnych” w Łodzi).
„Eksperyment urbanistyczny” może przybrać również formę prototypowania. Już nie tylko w skali produktu, ale architektury – tej małej i tej dużej. A może także relacji społecznych? Jeden z zespołów zaproponował, żeby w ten sposób rozgryźć problem handlu w przestrzeni publicznej, co kieruje nas w stronę struktur nieformalnych, bazarów i – często dyskredytowanego – handlu obwoźnego. Podobnie można wyznaczać strefy aktywności fizycznej, które nie będą zdefiniowane w sposób oczywisty i zupełny. Dołóżmy do tego ideę fablabu i przez pryzmat tego pomysłu spójrzmy na główny plac miejski… Inspirujące, prawda?
Osobnym zagadnieniem jest to, jak w proces rewitalizacji włączyć ludzi, którzy zdegradowany obszar zamieszkują lub z niego obecnie korzystają. Na spotkaniu w SARP-ie wspominano o klauzulach społecznych w zamówieniach publicznych, które pozwalają ograniczać wybór wykonawcy określonych robót lub usług do firm, które spełniają specjalne kryteria. Np. zatrudniają osoby trwale bezrobotne. Zastanawiano się też nad sieciowaniem projektantów, rzemieślników i sprzedawców. W przypadku centrum Katowic kluczową kwestią jest jednak przede wszystkim pytanie o współpracę samorządu z przedsiębiorcami... Przyznajmy szczerze, że nie do końca wiemy, gdzie są pieniądze lokalne. Ile ich jest i jaki jest ich potencjał inwestycyjny. A także w jaki sposób łączyć je z działaniami jednostek publicznych. To jest jedynie wierzchołek wielkiej góry lodowej pod szyldem „zdolności taktyczne”. W ostatecznym rozrachunku nie wiemy zatem, w jaki sposób i na kogo wpłynie przebudowa śródmieścia. A moglibyśmy klastrować różne usługi, a także szukać połączeń pomiędzy biznesem lokalnym, NGO i urzędem.
Największym problemem jest jednak mimo wszystko ewaluacja naszych pomysłów, co również doskonale pokazały prace prezentowane w Warszawie. Zastanawiamy się najczęściej nad wielkimi projektami inwestycyjnymi, obwarowanymi wielomilionowymi kredytami, a nie potrafimy zbudować strategii urbanistycznej opartej na konsekwentnej serii mniejszych interwencji. Procesu, który można w dowolnym momencie zatrzymać, ocenić i przerwać, jeżeli zmiany nie będą korzystne. O czym ja w ogóle piszę? Nie mamy przecież nawet zestawu wskaźników do oceny, czy miasto rozwija się w prawidłowy sposób. Taki, jak to sobie zaplanowaliśmy. I w ogóle o tym nie dyskutujemy, a do tego właśnie warszawskie warsztaty również zachęcały.


Paweł Jaworski

czwartek, 3 lipca 2014

KTO PLANUJE I PROJEKTUJE ROZWÓJ MIASTA?


Centrum Katowic to układ kilku ulic śródmiejskich znajdujących się w otoczeniu Rynku. Przechodzę przez ten obszar kilka, a czasami nawet kilkanaście razy dziennie, gdy idę na dworzec kolejowy. Spędzam w nim ponadto bardzo dużo czasu jako klient sklepów, restauracji, kin i galerii oraz różnych punktów usługowych. Spacerując i obserwując nowe inwestycje, a także siedząc na (nielicznych niestety) ławkach. Rozmawiając, zagadując nieznajomych. Nic niezwykłego – to w końcu centrum miasta. Z tego powodu, gdy redakcja jednego z miesięczników architektonicznych poprosiła koleżankę i mnie o napisanie tekstu o współczesnych przeobrażeniach tego terenu, nie miałem wątpliwości, że chcę wypowiedzieć się przede wszystkim jako mieszkaniec Katowic. I zarazem użytkownik przestrzeni publicznych. Dlaczego wybrałem taką formę? Czy zmiana słownika – z technicznego na pragmatyczny – ma aż tak duże znaczenie? Otóż ma i to zasadnicze. Teraz pójdziemy tą samą drogą.


Przypomnę, że o ocenę zmian w centrum najczęściej proszeni są architekci. Tak też było w przypadku ostatniego artykułu prasowego na ten temat, który powrócił ze względu na konsternację wywołaną budową betonowej ściany przed starą siedzibą Muzeum Śląskiego. Osoby zapytane o udostępnione wizualizacje odwoływały się do sądów smaku („nie podoba mi się”), wskazywały na kwestie kompozycyjne („otwarcie widokowe na północ”) lub rozwiązania materiałowe („banalna posadzka”). Nie będę odnosił się bezpośrednio do tych wypowiedzi, zatem zupełnie pomijam indywidualność ich autorów. Chciałbym przede wszystkim przyjrzeć się rozbieżności pomiędzy ich treścią, a sformułowaniem problemu. Rozmowa miała wszak dotyczyć „wizji rynku”…Czyli czego konkretnie?


Na wstępie chcę zaznaczyć, że w mojej ocenie „wizja rynku” to coś zupełnie innego niż kwestia jej interpretacji przestrzennej, a na pewno nie może być do niej ograniczona. Przywołując ograne pojęcia wyłącznie na użytek tej wypowiedzi i nie robiąc z tego szczególnej ceremonii teoretycznej, możemy to porównać do treści i formy. Pełna zgoda, że nie zobaczmy nigdy jednej w oddzieleniu od drugiej: miejskość miasta zawsze rozgrywa się w konkretnej przestrzeni, którą tworzą budynki, ulice, parki itd. Zasadniczo jest jednak tak, że w konkretnej formie architektonicznej można zmieścić różne wizje rozwoju miasta. Ponadto określona wizja może zostać na odmienne sposoby – równowartościowe – opracowana przez kilka zespołów projektantów. Zauważmy, że dziennikarze mieli trafne intuicje: treść jest najważniejsza. Dlaczego potem skupili się na formie?


Teraz drugie zastrzeżenie. Koncepcję zagospodarowania można oceniać pod względem kompozycyjnym, funkcjonalnym, konstrukcyjnym, użytkowym itd. Tak też wielokrotnie robimy. Przeczuwamy już, że to nie są zagadnienia kluczowe. Stawka tej gry jest wyższa, ponieważ decyzje dotyczące spraw zasadniczych zapadają wcześniej, albo w innym miejscu procesu planistycznego. Dla mnie nie jest on pracą nad „architekturą miasta” (Aldo Rossi), lecz zarządzaniem wspólnotą. Jest to więc proces polityczny w źródłowym znaczeniu tego słowa. Z tego też powodu nie bulwersuje i nie bawi mnie termin „polityka przestrzenna”, który pada w ustawie o planowaniu i zagospodarowaniu przestrzennym. To wręcz pojęciowy strzał w dziesiątkę.


Politykę przestrzenną można prowadzić i zapisywać na różne sposoby. To, z czym mamy najczęściej do czynienia, jest plan miejscowy. Dla fragmentu centrum miasta, położonego na zachód od al. Korfantego, taki dokument faktycznie został uchwalony w 2012 r. Jego projekt był oczywiście konsultowany. Odbyła się dyskusja publiczna, na której pojawiało się tylko kilka osób. Miała miejsce w siedzibie Urzędu Miasta o godzinie 14-ej w dzień powszedni (czwartek). Nie była szeroko promowana, nie stanowiła ważnego wydarzenia społecznego. Złożono kilka uwag, które prezydent rozstrzygnął. W ten sposób zarządzano interesami przestrzennymi mieszkańców miasta, co pokazało, jak faktycznie wygląda demokracja lokalna, jeżeli patrzymy na nią procesualnie, a nie proceduralnie. Czy jednak wówczas można było jeszcze odwrócić kierunek zmian?


Szersze konsultacje dotyczące przebudowy centrum były prowadzone wcześniej. W 2008 r. odbyły się warsztaty dot. kształtowania przestrzeni publicznych obszaru śródmiejskiego. Rok później zorganizowano konkurs fotograficzny w celu wybrania najciekawszych rozwiązań architektonicznych w mniejszej skali, które miały być inspiracją dla projektantów nowego zagospodarowania Rynku i jego otoczenia. Następnie przygotowane w trzech wariantach koncepcje poddano ocenie w formie plebiscytu. Ton całemu procesowi nadał jednak w 2006 r. konkurs, w którym nagrodzona została praca Tomasza Koniora. Była ona podstawą opracowania „Planu Koordynacyjnego dla Centrum Katowic” oraz wytycznych planistycznych. Przyjęte założenia urbanistyczne zostały następnie utrwalone w postaci zapisów wspomnianego planu miejscowego. A jakie one są? Dopuszczają, a raczej narzucają znaczące zwiększenie intensywności zagospodarowania tego obszaru oraz wprowadzenie dużej ilości usług, w tym handlu wielkopowierzchniowego. Plan koordynacyjny, uzupełniający raport z konsultacji społecznych, promowany był w Polsce i zagranicą jako oferta inwestycyjna dla deweloperów. Finał już znamy: brak faktycznego zainteresowania ze strony potencjalnych partnerów strategicznych, regulacja stanu prawnego nieruchomości i przebudowa układu komunikacyjnego (drogowego i tramwajowego) w oparciu indywidualne decyzje administracyjne oraz przestrzeni placu w ślad za projektem, o którym tyle się obecnie dyskutuje. Za późno zresztą.


Fakt jest faktem, powstaje właściwie tylko nowa infrastruktura. Potwierdza to oczywiście dobrze znaną prawidłowość: samo ustalenie regulacji prawnych niczego w przestrzeni nie zmienia. Musimy mieć przecież nie tylko pieniądze na opłacenie przebudowy, ale pomysł na to, w jaki sposób zaangażować w ten proces inwestorów prywatnych. Warunki brzegowe są dość ściśle zdefiniowane. Dostępność publicznych środków finansowych może w znaczący sposób przemeblować nasze marzenia, gdyż ich duża część kierowana jest na konkretne zadania. Musimy chociażby wpisać się w wytyczne regionalne, a także krajowe. Natomiast inwestycje prywatne są ograniczone przez możliwość pozyskania kredytów komercyjnych, a te z kolei są wprost zależne od polityki banków. I przede wszystkim od kondycji samych przedsiębiorców. Cały ten układ ekonomiczny musi być zrównoważony. Powinien zapewniać samowystarczalność obszaru centrum, ponieważ trudno sobie wyobrazić, że w ten teren cały czas będziemy pompować dodatkowe pieniądze. Równie przerażająca jest wizja wypolerowanych na wysoki połysk chodników, które prowadzą przez pustostany urbanistyczne lub wzdłuż witryn lokali, których nikt nie chce wynająć. To jest główny problem, a nie materiał wykończeniowy posadzki.


Przede wszystkim potrzebujemy zatem (wspomnianej już na początku) „wizji” wypełnienia tej przestrzeni treścią miejską z uwzględnieniem wszystkich uwarunkowań. Może ją zapewnić chociażby biznes lokalny, a także równie lokalna działalność kulturalna, na której przecież zatrudnieni w niej ludzie muszą zarabiać. Są to oczywiście osoby mieszkające w mieście lub korzystające z niego codziennie, które warto w nim zatrzymać. I z nim związać w oparciu o rachunek korzyści. Na dłuższą chwilę lub na stałe, żeby ich pomysły i inicjatywy obrosły podobnymi. W klastrze pracuje się przecież efektywniej, a korzysta z tego całe otoczenie. Wyobrażenie o tym, jak to wygląda współcześnie, mogą nam dać odpowiedzi na kolejne pytania...


- Ile jest „Lokali na Kulturę” w bezpośrednim sąsiedztwie Rynku? Czy wiemy, kto chciałby się w nich usadowić, gdyby było ich więcej?

- W jaki sposób będą wykorzystywane pomieszczenia, do których będziemy wchodzili wprost z płyty tego placu i czy profil ich najemców będzie wpływał na charakter tej przestrzeni? Czy możemy z tego powodu spodziewać się jakichś konfliktów lub utrudnień w jej użytkowaniu?
- Czy funkcjonowanie usług będziemy wspierali przez animowanie wydarzeń w przestrzeniach publicznych? A może jedno nie będzie miało z drugim nic wspólnego?
- Za pomocą jakich środków zadbamy o komfort zamieszkania w centrum, które w wielu miastach uznawane jest po prostu za „dobry adres”?

Wróćmy zatem do doświadczeń związany z zarządzaniem ul. Mariacką. Pamiętajmy przy tym, że niewidzialna ręka rynku nie działa na polu kultury miejskiej. I nie dajmy się oczarować zaklęciom o „przepływach kapitału”, ponieważ pieniądze na inwestycje i konsumpcję są zgeokodowane. Zapytajmy o to naszych katowickich przedsiębiorców, jeżeli mamy jakiekolwiek wątpliwości.


Po tej wycieczce wracamy do pytania o zdolność do określania i skuteczność w realizowaniu „wizji rynku”. Widzimy, że nie jest to koncert życzeń, choć bardzo często dyskusje o mieście odbywają się na tym poziomie i przybierają formę licytacji. Ewentualnie rzuca się na szalę argumenty emocjonalne lub estetyczne. A może powinniśmy zająć się przede wszystkim przestawianiem tych klocków, które mamy dostępne? Przed przystąpieniem do gry musimy wówczas dokładnie dowiedzieć się, jakiego są typu, ile ich mamy oraz jakie są reguły. Powinniśmy zatem zakładać i aktualizować bazy danych oraz rozwijać narzędzia ich analizy. Powinniśmy prowadzić stały monitoring rozwoju przestrzennego, ekonomicznego i społecznego miasta, a decyzje podejmować w oparciu o te dane. Ponadto powinniśmy ciągle spotykać się ze wszystkimi partnerami, żeby poznać i skoordynować ich plany. Nie mam tu na myśli jedynie kluczowych inwestorów (Inwestorów) czy deweloperów (Deweloperów).


Wizja miasta to negocjowanie tych wszystkich interesów. Przepisy ogólnopolskie i lokalne same z siebie nie stworzą wygodnego chodnika po zachodniej stronie al. Korfantego, powiązanego z całym systemem ścieżek pieszych w mieście i tego, co dzieje się w ich pierzejach. Żebym mógł dojść do dworca, jedząc po drodze śniadanie, jak chciałoby uczynić pewnie wiele osób. Trzeba przygotować się do tej małej inwestycji. Trzeba mieć strategię oraz taktyczne umiejętności do zarządzania i mediowania pomiędzy wszystkimi, którzy przyjdą, żeby wydać swoje (prywatne) pieniądze w naszym wspólnym (publicznym) mieście.


Oczywiście warto przygotować wizualizacje architektoniczne, żeby kierunek zmian był czytelny dla wszystkich mieszkańców i mógł ich zainspirować do podejmowania ryzyka przy realizowaniu swoich pomysłów. Niech zarządzający rozwojem miasta zrobią to na koniec, a my – użytkownicy – nie oczekujmy tego na początku. Zainteresujmy się naszym otoczeniem we właściwym momencie, żebyśmy więcej rozumieli z tego, co się wokół nas dzieje. W przeciwnym razie obudzimy się na etapie rozmowy o tym, czy chcemy mieć betonowy mur przegradzający w poprzek al. Korfantego. Prześpimy po raz kolejny rozmowy o nas jako wspólnocie, które odbędą się bez naszego udziału.


I jeszcze małe post scriptum…


W sobotę w pawilonie Oddziału Warszawskiego Stowarzyszenia Architektów Polskich odbędzie się prezentacja finałowa opracowań wykonanych w ramach eksperymentalnych warsztatów projektowych „PRAGA PÓŁNOC”. Najciekawszych prowadzonych w tym momencie w Polsce. Co w nich zwróciło moją uwagę? Po pierwsze, ich przedmiotem są programy kompleksowych przemian społecznych, gospodarczych i przestrzennych na wybranym obszarze Warszawy, które powinny bazować na gminnych zasobach lokalowych. Po drugie, grupy warsztatowe musiały składać się z architektów i specjalistów z takich dziedzin jak socjologia, psychologia, antropologia, kulturoznawstwo, ekonomia, zarządzanie itp. Po trzecie, w jury, które będzie oceniało prace, zasiadają: ekonomista, socjolodzy, specjalista ds. lokali użytkowych oraz przedsiębiorca, urbaniści i architekci.


Genialne w swojej prostocie: partnerskie zarządzanie urbanistyczne.

Mam nadzieję, że w najbliższy weekend będę mógł dopisać rozwinięcie powyższych rozważań o „wizji rynku”, ponieważ wyniki warsztatów pokażą nowe kierunki rozbudowywania idei zawartej w niniejszym tekście.



Paweł Jaworski

wtorek, 1 lipca 2014

FUCK THE CONTEXT


Słynne motto Rema Koolhaasa użyte przez mnie w tytule tego tekstu nie jest pochwałą myślenia o architekturze w oderwaniu od kontekstu, tak często uprawianej dzisiaj przez stararchitektów na całym świecie. Nie jest również próbą gloryfikacji samego autora, u którego teoria często nijak się ma do praktyki. Jego użycie jest raczej związane z dosyć krytycznym stosunkiem, jaki mam nie tyle do samego kontekstu w architekturze, a raczej do jego rozumienia zarówno przez wielu naszych architektów, jak i przez nas samych, czyli odbiorców i użytkowników przestrzeni stworzonych przez architektów. Sprowadza się ono do dosyć powierzchownego spojrzenia, ograniczającego problem tylko do zagadnień formalnych i kwestii estetyki. Zresztą samemu Koolhaasowi wcale nie chodziło o ignorowanie zastanego otoczenia, jak lubili twierdzić jego opononenci, tylko o próbę szerszego spojrzenia na nie. I choć sytuacja naszej, lokalnej architektury jest nieco inna niż w przypadku realizacji wielkiego Rema, a jego słowa mogą być różnie ocenianie i interpretowane, to warto się przyjrzeć bliżej idei architektury kontekstu i zastanowić się, czy przypadkiem hasło “Fuck the context” nie jest głosem rozsądku w całej tej dyskusji. A przynajmniej głosem, który pozwoli nam krytycznie spojrzeć na zmiany jakie zachodzą w przestrzeni naszego miasta.

Jakiś czas temu ukazał się magazyn Rzut nt. regionalizmu w architekturze, a w nim ciekawy tekst Wojtka Moćko poświęcony Koolhaasowi i jego stosunkowi do tematu numeru. Autor opisując poglądy architekta dotyczące kontekstu przytoczył jego słowa, które dobrze moim zdaniem pokazują problematyczność tego zagadnienia. “Kiedy mówiłem, że jestem przeciwko kontekstualizmowi, nie sprzeciwiałem się ruchowi architektonicznemu. Byłem zasmucony widząc (...), że zawarty w nim wymiar moralny skazywał go na ignorowanie wszystkiego co niedawne. Załowałem, że jedyny kontekst jaki brany był pod uwagę w działaniach kontekstualistów to historyczne miasto (...).” Warto do tego dodać, że zainteresowanie historycznym miastem czy tradycyjnym budownictwem z reguły ograniczało się do rozważań na temat użytych materiałów na elewacji czy formy budynku. Dzisiaj zresztą w podobny sposób podchodzi się również do dziedzictwa modernizmu, które przywracane w formie neomodernistycznych willi, jest tylko i wyłącznie estetycznym gadżetem, lekceważącym całą różnorodność myśli tamtego okresu. Dlatego też zaryzykuję stwierdzenie, że głównym problemem nie jest opozycja historyczny - współczesny, jak twierdzi Koolhaas, a raczej to czy kontekst to dla nas tylko i wyłącznie kwestie formalne, czy może również społeczne, polityczne, ekonomiczne, by wymienić tylko kilka. Podążając za Krzysztofem Nawratkiem można by stwierdzić, że nie ma architektury poza ideologią, dlatego też niebranie pod uwagę szerokiego kontekstu, w jakim funkcjonuje, jest ucieczką przed odpowiedzialnością za przestrzeń,w której powstaje. Nie możemy nie zadawać sobie pytań o prawo do przestrzeni, władzę nad nią czy społeczne oddziaływanie naszych działań. I nie jest to bynajmniej pytanie skierowane tylko do architektów czy ich zleceniodawców. To też pytanie do nas jako odbiorców i użytkowników miasta. Wszyscy naszymi decyzjami stawiamy konkretne wymagania architekturze i mamy wpływ na to, jak wyglądają nasze miasta. Dlatego warto mieć świadomość różnych kontekstów, w których architektura funkcjonuje, żeby móc później rzetelnie i uczciwie ją ocenić lub uniknąć niepotrzebnych, szkodliwych czy niebezpiecznych realizacji.

Dużą rolę w budowaniu świadomości, edukacji, promocji dobrych praktyk i realizacji mogą odgrywać nagrody architektoniczne, gdyż to one często pokazują, czym może być architektura, jaką może pełnić rolę i przede wszystkim, w jaki sposób odnajduje się w tej złożonej, pełnej kontekstów przestrzeni. Jednak na naszym lokalnym podwórku te idee rzadko są uwzględniane. Niestety tutaj dalej zastanawiamy się tylko nad konstrukcją, formą i estetyką w oderwaniu od innych kontekstów. Najciekawszym przykładem takiego myślenia jest słynne Osiedle Książece w Katowicach Ligocie, wciśnięte między ruchliwą drogę a tory kolejowe. Mało kto chciał tam mieszkać, a zdobywało ono najważniejsze nagrody przyznawane m.in. przez SARP. W uzasadnieniu podkreślano, że osiedle “nawiązuje do śląskich tradycji urbanistycznych, osiedli familoków o zwartej zabudowie". I tu znowu grzęzniemy w kwestiach formalnych. Szkoda, że to samo jury nie zauważyło płotu, który to osiedle zamyka na otoczenie czy  samej lokalizacji, w której powstało. To jest ta wybitna urbanistyka? Nagradzanie architektury, która kreuje szkodliwe społeczne relacje i negatywnie oddziaływuje na otaczającą przestrzeń, nie powinno się nigdy wydarzyć. Podobne przykłady można by mnożyć. W zeszłym roku nagrodzono kolejne osiedle o znamienitej nazwie “ Enklawa modernistyczna” pracowni Małeccy. Tak mówią o nim sami autorzy: ”Modernizm z czasów międzywojnia to prawdziwa architektoniczna perełka Katowic i zależało nam na tym, by do tego nawiązać(...). Estetykę oparliśmy na kontraście białych, kubistycznych form wystających z elewacji z grafitowym tłem, które tworzy pozostała część budynków”. I znowu mówimy tylko i wyłącznie o estetyce. A gdzie się podział cały modernistyczny projekt społeczny? Gdzie urbanistyka? Za to mamy kolejne wyróżnione osiedle, nie dość, że zamknięte, to do tego powstałe w szczerym polu i będące modelowym przykładem zjawiska suburbanizacji.
Ciekawym przypadkiem, choć jeszcze nie nagradzanym, jest również budynek sali koncertowej NOSPR-u, zaprojektowany przez Tomasza Koniora, czyli głównego zwolennika specyficznie rozumianej architektury kontekstu. Wykonany z cegły klinkierowej gmach ma nawiązywać do robotniczej architektury Nikiszowca. Tylko, że podobieństwa kończą się jak zwykle na estetyce. A konkretnie na słynnej cegle. Zresztą - pozostając przy kwestiach formalnych - budynek ten wraz ze swoją monumentalnością jest raczej zaprzeczeniem skromnej, pragmatycznej i skrojonej pod potrzeby użytkownika architektury robotniczej. . Kontekst w tym przypadku jest raczej symboliczny i skupia się na tym, co samego Koolhaasa najbardziej drażniło, czyli tylko i wyłącznie na tym, co historyczne. To co współczesne i to co jest realnym kontekstem dla tego budynku to centrum Katowic, gdyż to ono znajduje się w jego bezpośrednim sąsiedztwie. Jednak Konior, nie podjął z nim żadnego dialogu, stawiając kolejną przeskalowaną ikonę, w związku z czym budynek ten stoi jak ciało obce wrzucone do przestrzeni, która kompletnie do niego nie pasuje. Myślenie o przestrzeni podobne, jak u światowych stararchitektów tj. Zaha Hadid czy Frank Gehry. Zresztą to również nie wyczerpuje różnorodności kontekstów. Wystarczy wspomnieć o przeroście motoryzacji w okolicach całej strefy kultury, która również jest nastawiona na ruch samochodowy. To tylko kilka możliwych kontekstów, w jakich ten budynek występuje i których zdecydowanie nie można pominąć przy jego ocenie.
Wszystkie te przykłady pokazują w praktyce, jak wąsko rozumiany jest dzisiaj kontekst w architekturze i jak to ogranicza nasze możliwości związane z jej projektowaniem. Nie zamierzam tu jednak twierdzić, że odpowiedzialność za to ponoszą architekci. A na pewno nie tylko i wyłącznie oni. To wina w jakiejś mierze polityków, którzy nie potrafią tworzyć odpowiednich zapisów i planów, bo to ich decyzje poprzedzają proces projektowy i go ukierunkowują. Bez ich politycznej woli nic się nie zadzieje. To też wina deweloperów i zleceniodawców, którzy myślą tylko o sprzedaniu każdego metra kwadratowego powierzchni. Ale to przede wszystkim wina nas samych, jako mieszkańców, że w takim, a nie innym mieście chcemy mieszkać, i takie względem niego mamy oczekiwania.

Możemy jednak wymagać od architektów, żeby myśleli o kontekście troszkę szerzej, niż tylko jako o zagadnieniu estetycznym i formalnym. Żeby mieli świadomość społecznych, ekonomicznych oraz poltycznych skutków swoich decyzji projektowych. I żeby nie nagradzali zamkniętych osiedli tylko za ich wyrafinowany detal czy materiał na fasadzie.

Czasem lepiej powiedzieć “fuck the context” za Remem Koolhaasem i przemyśleć swoją praktykę od nowa. Dzięki temu może będziemy mieli większą świadomość podejmowanych decyzji. I pamiętajmy, że dotyczy to nas wszystkich, nie tylko architektów. Jeśli oczywiście chcemy mieszkać w dobrze zaprojektowanym mieście.


Michał Kubieniec