____ IDEA


Jesteśmy zanurzeni w mieście i miejskości.

Mieszkamy w Katowicach i codziennie korzystamy z przestrzeni, która tutaj powstaje. Właściwie to tworzymy ją za pomocą naszych działań zderzonych z decyzjami i wyborami innych użytkowników. Ten kontekst interesuje nas najbardziej. Czujemy się współodpowiedzialni za miasto, chcemy więc je lepiej rozumieć i mieć wpływ na to, jak funkcjonuje.


Kolektyw Miastoprojekt: Michał Kubieniec, Paweł Jaworski
________________________________________________________________________________________




piątek, 31 października 2014

NOWE MUZEUM ŚLĄSKIE

Zapewne nigdy muzea nie miały się tak dobrze jak teraz. Pisząc te słowa mam na uwadze przede wszystkim powstające nowe budynki, czyli całą infrastrukturę tego typu placówek. Po komercyjnym sukcesie Muzeum Powstania Warszawskiego ich liczba powiększa się nieomal z dnia na dzień. Co ciekawe, ich reprezentacyjne formy uznawane są często za nowoczesne ikony rozwijających się miast. Dlaczego? Muzea przestały być ważne tylko dla wąskiego grona odbiorców: historyków, historyków sztuki, kuratorów oraz archiwistów. Ich potencjał dostrzegli politycy, urzędnicy, korporacje, prywatni inwestorzy, a także mieszkańcy miast i mniejsze organizacje pożytku publicznego. Podobnie dzieje się również w Katowicach. Nie tylko w Krakowie, Warszawie i „gdzieś w Polsce”, ale przed naszymi oczami, na Górnym Śląsku. W tym regionie, gdzie kultura i sztuka była zawsze traktowana po macoszemu i znajdowała się na marginesie publicznego zainteresowania. Oczywiście było to zjawisko charakterystyczne dla transformacji po 1989 roku, a to, co możemy obserwować na naszym podwórku, to jedynie lokalna wersja szerszego problemu.
Nagle jednak, praktycznie w czasie konkursu o tytuł ESK 2016, w Katowicach pojawiło się nowe muzeum. Plany budowy nowego obiektu były znacznie wcześniejsze, ale ta zbieżność i bliskość terminów wydaje się interesująca. Po Katowicach rozlała się fala radości: będziemy mieć piękny budynek! Nowoczesny. Taki, którego nie powstydziłoby się żadne duże miasto w kraju i poza jego granicami. Co chwilę ktoś powtarzał truizmy o śląskim efekcie Bilbao. Wszyscy wierzyli, że to muzeum, kultura i sztuka, te znajdujące się na samym dole bytowych potrzeb zachcianki, nas uratują. Turyści będą przyjeżdżać, przylatywać, nawet dzieci ze szkół będą chodzić i oglądać.
Bańka szybko prysła. Zderzyliśmy z problemem, który światu sztuki, kuratorom zajmującym się tzw. „krytyką instytucjonalną”, jest dobrze znany. Muzeum – jak każda instytucja – jest tworem politycznym. Mimo tego, że francuski filozof Jacques Rancière wskazywał wielokrotnie, że estetyka to polityka, a bliższy nam Lech Nijakowski, że pamięć to polityka, to nad szklanymi budynkami zawisły ciemne chmury. Zaczęto narzekać, że pomysł na wystawę nie taki. Za bardzo polityczny. Przekłamuje historię… Są to głosy ważne i warto się nad nimi pochylić, ponieważ wpisują się w trwającą od lat 60. XX w. debatę o instytucjach sztuki. Muzeum krytykuje się za to, że nie nadąża za zmianami, jakie zachodzą we współczesnym świecie. Że instrumentalizuje pamięć i historię. Że marginalizuje lub wyklucza narracje, które nie wpisują się w jego politykę wizerunkową. Można by wymieniać i wymieniać.
Jakie zatem będzie to Nowe Muzeum Śląskie? Niestety nie mam odpowiedzi na to pytanie, mimo że śledzę to, co dzieje się w naszym rodzimym muzealnictwie. Mam za to kilka małych życzeń. Czy się spełnią? Zobaczymy...
Po pierwsze, chciałabym, żeby za określeniem „nowe” nie kryła się tylko „nowa” siedziba. Nie wierzę, że jakakolwiek forma architektoniczna rozwiąże problemy, z jakimi borykają się Katowice, a także Górny Śląsk oraz życie kulturalne całego regionu. Budynek szybko się zestarzeje, a przez to dla wszystkich stanie się jasne, że to program jest kwestią kluczową. Po pierwszym „ach” może nastąpić smutne „ech”, gdy to, co znajdziemy w środku, rozczaruje. Czy spotkamy się zatem w muzeum O Śląsku, czy może w muzeum NA Śląsku? Mała to różnica, ale może mieć kolosalne znaczenie.
Po drugie, mam nadzieję, że przymiotnik „nowe” nie kryje wyłącznie „nowych” technologii, które zmieniają muzea w parki rozrywki. Nie chcę takiej instytucji, ponieważ wiele razy widziałam, jak ta nowa technologia zawodzi. Powtórzę: jak szybko się starzeje.
Po trzecie, wyobrażam sobie, że Nowe Muzeum Śląskie nie będzie bało się historii swojego miejsca. Będzie miało coś z idei „muzeum krytycznego” Piotra Piotrowskiego i będzie stawiało trudne pytania. Pokazywało, że historia nigdy nie jest jednorodna, a składają się na nią różne perspektywy i opowieści oraz wielość pamięci o niej.
Po czwarte, chciałabym, żeby w Nowym Muzeum Śląskim znalazła się sztuka współczesna. Śląska sztuka współczesna, z której możemy być dumni – grupy St-53, Andrzeja Urbanowicza, Jerzego Lewczyńskiego, Zofii Rydet. Żeby w tym właśnie miejscu wystawiona została świetna kolekcja Znaków Czasu. Dobrze przypominać te postaci, a nie wciąż opowiadać tą samą historię o węglu i kopalni.
I tu pojawia się moje piąte życzenie… Nowe Muzeum Śląskie powinno być lokalne, ale nie zaściankowe. Niech ukazuje zdarzenia i postaci ważne dla tego, co jest i było tutaj właśnie. Musimy poznawać swoje opowieści, ale niekoniecznie podążając za wielkimi narracjami. Nie potrzebujemy więc kolejnej wystawy o Powstaniu Styczniowym, ale czekamy na dobrą i krytyczną wystawę o Powstaniach Śląskich. O postaciach niewygodnych i trudnych. Nowe Muzeum Śląskie powinno nas zmusić do myślenia, ponieważ w zalewie bylejakości jego fajerwerkowość się nie sprawdzi.
Moim zdaniem to, czego potrzebujemy na Śląsku, to nie kolejne publiczne muzeum, ale raczej muzeum publiczności, muzeum dla mieszkańców. Takiej instytucji, która pomyślana będzie nie jako wizualna wizytówka miasta, ale jako przestrzeń forum. Miejsce spotkań i dyskusji wokół kwestii toczących się w zróżnicowanym społeczeństwie. Pokazujące to, co nas różni i nadaje nam indywidualność. Przez co stajemy się podmiotami, a nie bez osobową masą…

Marta Kudelska; Kuratorka, autorka tekstów o sztuce. Publikowała m.in. w Obiegu, Szumie, Opcjach, Punkcie czy Hiro. Ukończyła kulturoznawstwo-kulturę współczesną (w zakresie krytycznej teorii kultury współczesnej) i historię sztuki na Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie. Interesuje się pamięcią, krytyką instytucjonalną, problematyką archiwów i socjologią rzeczy. Obecnie doktorantka w dziedzinie nauki o sztuce na Uniwersytecie Jagiellońskim, gdzie zajmuje się kwestią polityki pamięci w kolekcjach muzealnych. Swoje projekty realizowała m.in. w Instytucie Polskim w Dusseldorfie, Art Agendzie Novej w Krakowie, podczas festiwalu ArtBoom , czy CSW Kronika w Bytomiu. Współpracuje w galerią Dwie Lewe Ręce i Czytelnią Sztuki.

poniedziałek, 6 października 2014

OBRAZ MIASTA JAKI NOSIMY W SOBIE, JEST ZAWSZE TROCHĘ PRZESTARZAŁY


Obraz miasta, jaki nosimy w sobie, jest zawsze trochę przestarzały.

Jorge Luis Borges

W tym jednym krótkim zdaniu, otwierającym opowiadanie "Niegodny", został zawarty bardzo precyzyjny opis energii, z jaką przeobrażają się miasta każdego dnia, zostawiając mieszkańcom i odwiedzającym jedynie wspomnienia. Siłą, o której mówi Borges i która tkwi w samym zarodku miasta, jest jego rozwój, a właściwie: chęć jego rozwoju i transformacji, która objawia się mieszkańcom w postaci nowych budynków czy przestrzeni pomiędzy nimi. Założenia urbanistyczne i ich architektoniczne komponenty, obłożone przez władzę prawami i planami, stają się narzędziem i jednocześnie polem rozgrywki. Czy zatem architektura to polityka? Twierdząca odpowiedź na to pytanie (zakładając, że padłoby ono w ustroju demokratycznym) rodzi automatycznie chęć posiadania jakiejkolwiek, choćby znikomej władzy i opowiedzialności za procesy, jakie zachodzą w mieście. Problem pojawia się w momencie powstawania nowych, lecz niechcianych inwestycji, i wywołuje u mieszkańców frustrację, bezsilność, poczucie odsunięcia od teoretycznie należnej im władzy. Wizja metropolii przyjaznej i dbającej o rezydentów jest bowiem sprzeczna z samą genezą konceptu miasta, którą jest przecież wyłącznie pomnażanie kapitału.

Usytuowane na szlakach handlowych w odległościach jednego dnia podróży od siebie nawzajem, wyrosłe z brzegów, które przeobraziły się w porty - tak formowały się pierwsze miasta: ośrodki handlu, punkty przepływu kupców z różnych stron świata. Skoncentrowane na kupnie, sprzedaży czy wymianie towarów, formowały swą architekturę i urbanistykę tak, aby maksymalizować obrót towarów. Place/rynki, gdzie dobijano targu, otoczone zostały urzędami i sądami, w których rozstrzygano spory handlowe, dopełnione rezydencjami bogatych przedsiębiorców - tzw. rodzin, a także hotelami, restauracjami, karczmami - warstwą serwisową, gdzie pracę znajdywali napływający do powstających miast nowi mieszkańcy. Większy przepływ kapitału owocował szybszym rozwojem infrastruktury. Partery budynków, podobnie jak place, oferowały przechodniom rozmaite usługi, podczas gdy wykusze, niczym kamery przemysłowe, służyły do doglądania interesu przez właściciela. Miejsca pobytu i obsługi mieszkańców naturalnie zostały wypchnięte do przestrzeni pomiędzy. Pozorną zmianę percepcji relacji człowiek - miasto przyniosła rewolucja przemysłowa. Architekci, zainspirowani, a właściwie zmuszeni przez warunki rynku i produkcji, wytworzyli zoptymalizowane jednostki mieszkaniowe, skupiające masy siły roboczej i oferujące w zamian za zunifikowaną przestrzeń mieszkaniową trochę więcej zieleni i placów, miejsc pomiędzy, wciąż jednak w zasięgu miejsca zamieszkania, czyli fabryki. Budynki-maszyny, wyniesione na ogromnych kolumnach ponad ziemię, spełniające niby marzenia o przełamaniu siły grawitacji, były tak naprawdę dostosowane do trybu pracy fabryk i przepływu grup robotników. Z początkiem tej ery w umysłach architektów wyrosło tak przecież mylne przekonanie o elitarności profesji, która ma rzekomo patent na kreowanie przestrzeni życiowych/miejskich dla mas. Stworzenie Karty Atenskiej czy idealnego mieszkańca-modułu było wyrazem pychy i utylitarnych poglądów podobnych do próby stworzenia idealnej rasy ludzkiej. Efekty widać w postaci jeńców modernistycznych blokowisk i mieszkań. Koniec tej epoki, datowany przez słynne już wyburzenie osiedla Pruitt Igoe w 1972 roku, nie przyniósł w zasadzie żadnych znaczących zmian. Stymulowany uwolnionym kapitałem postmodernizm w jeszcze większym tempie materializował budynki służące wyłącznie spekulacjom finansowym, co z kolei skutecznie podtrzymywało i pogłębiało istniejący podział społeczeństwa. Większość obywateli, uwikłana w skomplikowane instrumenty finansowe, mające teoretycznie pomóc w rozwoju jednostki (np. kredyty dla młodych rodzin), segregowana i spychana z miejsca na miejsce przez rosnące ceny nieruchomości i produktów, dalej zachowała swoją właściwą funkcję siły roboczej. Politycy natomiast, spętani przymusem ciągłego rozwoju, wiążącego się ściśle ze zwiększaniem/utrzymywaniem stabilności finansowej, albo pozostali pionkami w grze kapitału, albo stali się biznesmenami, przyspieszającymi rozwój miast. W ustrojach demokratycznych (na przkładzie Hiszpanii) próba stabilizacji finansowej/mieszkaniowej - zmniejszenie energii - przebiegająca przy próbie jednoczesnego utrzymania dynamicznego rozwoju rynków, zakończyła się fiaskiem. Natomiast w państwach autorytarnych bądź silnie scentralizowanych, gdzie władza skupia się wyłącznie na pomnażaniu kapitału, rozwój postępuje bez drastycznych zapaści. Bez jakiegokolwiek poczucia posiadania wpływu na decyzje władzy, obywatel staje się wzorcowym trybem maszyny i, nie kwestionując procesów, kształtujących jego przestrzeń życiową, ofiarowuje swoją energię machinie finansowej. Architektura jaką znamy obecnie na tym korzysta, bowiem jej twórcy, przyciągnięci możliwościami materializacji swoich wizji, realizują nawięcej budynków właśnie w takich ustrojach, podczas gdy "demokratyczni” władcy, zazdroszcząc potencji, przyglądają im się i z wielką chęcią wprowadziliby taki sam obraz miasta na swoim podwórku. Architektura jako wyrafinowany produkt rzemieślniczy jest zatem dobrem luksusowym, must-havem świadczącym o prężności rynku i posiadaniu wystarczających środków, a jej nienaruszalna (dzięki istniejącym prawom) fasada dosłownie staje przed jednostką, nie mającą w takiej relacji żadnych praw.

W takich warunkach, wraz z rosnącą świadomością pozycji człowieka w przestrzeni i chęcią wprowadzenia rzeczywistych zmian czy ulepszeń, zrodził się ruch aktywistów miejskich - działaczy postulujących przejęcie inicjatywy przez mieszkańców i wspierających oddolne inicjatywy, ściśle związane z ich potrzebami. Działają skutecznie w obrębie podwórek, gdzie wspólnota mieszkaniowa wraz z grupą działaczy przekształca je na funkcję rekreacyjno-towarzyską (co z kolei świadczy dobitnie o braku potrzebnych komponentów w architekturze mieszkaniowej), lecz pozostają strefą pół-prywatną, dostępną dla samych rezydentów i osób przez nich zaproszonych. Na marginesie - intersujący jest też fakt, że ich działania to najczęściej wierne kopie modernistycznych założeń, sfinansowane podwójnie z kieszeni jednostek. Wracając do sedna: problem pojawia się przy wyjściu z podwórza na ulicę i przy próbie stworzenia symbiotycznej relacji w większej skali, co również chciał stworzyć modernizm, używając jedynie innych narzędzi. Miasto to nie organizm, a pole walki grup interesów, które, oferując rozmaite usługi i udogodnienia, zawłaszczają przestrzeń fizyczną i psychiczną jednostki - przyzwyczajonej do takich interwencji i nieustannie adaptującej się do zaistniałych warunków. Nastawione na pracę, miasto wyklucza tych, którzy ją tracą lub z niej rezygnują. Dosadnie obrazuje to przykład bezdomnych, ludzi żyjących poza nawiasem wspólnot i dominujących struktur społeczno-ekonomicznych. Obwarowane prawami i normami ulice, budynki i miasta, stają się więzieniem-labiryntem dla wykluczonych ekonomicznie. Odpowiedzialność i decyzyjność jednostki, której tak brak w przypadku procesów kształtujących miasto, zostaje tu zepchnięta na barki systemu i władzy. Powstaje zatem pytanie: czy zamiast placu służącemu do spotkań i rekreacji, wspólnota mieszkaniowa zdołałaby zbudować w tym samym miejscu choćby podstawowe schronienie dla bezdomnych? Czy zamiast trawnika, na którym tak dobrze jest poleżeć, powstałaby mała farma/szklarnia, którą mogliby zajmować się wykluczeni? Czy tak naprawdę jesteśmy przygotowani na systemy społeczne, w których bierzemy odpowiedzialność i podejmujemy decyzje rzeczywiście dla wspólnego dobra, zachowując świadomość, że każda taka decyzja wiąże się z rezygnacją z krótkoterminowego „przychodu” komfortu jednostki? I wreszcie, czy tak naprawdę jesteśmy w stanie pogodzić bycie wyzyskiwanym (trwanie w systemie) z dzieleniem się z innymi?

W każdym rozwiązaniu, wizji czy teoretycznych ramach kryją się zawsze tak zmiany, jak i efekty uboczne, zadziwiące jednak tym, że najczęściej zupełnie nie wspomina się o tych drugich. Wpadając w płapkę „ulepszania miasta” powtarzamy te same błędy, co nasi poprzednicy. Mechanizmy i grupy, rządzące współczesnym miastem na poziomie fizycznym i cyfrowym (choć akurat w moim odczuciu należy traktować te dwie płaszczyzny jako jedność), prześcignęły już dawno organy ustawodawcze i nie muszą nawet prosić o pozwolenie na poszerzanie zakresu swoich wątpliwych działań. Na czym więc miałoby polegać ulepszenie takiego systemu?



Michał Jurgielewicz; współzałożyciel kolektywu NAS-DRA (Katowice) skupiającego projektantów z Polski, Francji i Rosji - zajmującego się badaniem i projektowaniem energooszczędnych rozwiązań w architekturze, pracował jako architekt w AECOM Pekin gdzie zdobył doświadczenie przy projektach w wielu krajach Azji.
www.nas-dra.com