____ IDEA


Jesteśmy zanurzeni w mieście i miejskości.

Mieszkamy w Katowicach i codziennie korzystamy z przestrzeni, która tutaj powstaje. Właściwie to tworzymy ją za pomocą naszych działań zderzonych z decyzjami i wyborami innych użytkowników. Ten kontekst interesuje nas najbardziej. Czujemy się współodpowiedzialni za miasto, chcemy więc je lepiej rozumieć i mieć wpływ na to, jak funkcjonuje.


Kolektyw Miastoprojekt: Michał Kubieniec, Paweł Jaworski
________________________________________________________________________________________




środa, 30 grudnia 2015

NEONY WRACAJĄ

Wracają neony. Obecnie w postaci niewielkiej wystawy w Rondzie Sztuki w Galerii+. Ale nie tylko w takiej formie. Wracają też jako projekt, który swój początek miał w roku 2009. Chcąc ratować stare katowickie neony przed zniszczeniem, postanowiłem w ramach działania w stowarzyszeniu zbierać to, co jeszcze jest do zebrania. Swego czasu były one przecież wizytówką Katowic. Ich skala i ilość imponowała. Ale nie tylko to z mojego punktu widzenia warte jest odnotowania. Ważnym elementem było to, że wszystkie te napisy, szyldy, mrugające semafory były po prostu zaprojektowane. Przez zawodowców. Wcześniej zanim zajęły swoje miejsce w przestrzeni miasta, były oddane do ostateczniej akceptacji urzędowej (też przez zawodowców) aby ostatecznie zająć swoje należne miejsce i niejednokrotnie cieszyć oko. Dziś w zbiorach stowarzyszenia mamy ponad dwadzieścia mniejszych i większych szyldów uratowanych przed wyrzuceniem na złom. Oprócz wartości sentymentalnej mają one również wartość estetyczno edukacyjną.

W projekcie ‘NEON Katowice’ nie chodzi tylko o to, aby stare napisy znowu zaświeciły gdzieś w galerii. Chodzi o danie bodźca do dyskusji o jakości naszej wspólnej przestrzeni. Coraz szersze kręgi zatacza dyskusja o ilości i wielkości szyldów oraz reklam. Niedawno przyjęto ustawę krajobrazową. Widać,  że dostrzeganie bałaganu reklamowego to już nie fanaberia społeczniaków ale coraz istotniejsza kwestia utrwalająca się w świadomości mieszkańców.
I o to chodzi przede wszystkim w projekcie z neonami. Chodzi o to, żeby nam wszystkim uświadomić, że dobrze zaprojektowany szyld jest ważny. Tak dla firmy jak i dla przestrzeni wspólnej.

Chodzi o to, że warto się postarać. Warto posiadać nośnik reklamowy, który będzie jednocześnie budził zaciekawienie i poprawiał sprzedaż dóbr i usług. Jednocześnie będzie przyjazny dla przestrzeni miasta a być może stanie się jeszcze jednym z symboli okolicy jak niegdysiejszy pykający czajnik herbaciarni ‘Randia’ na rogu ulic 3 Maja i Stawowej? Wcale nie upieramy się przy neonach, chociaż uważamy, że taka forma reklamy ma w sobie to ‘coś’ i pasuje do Centrum Katowic aż nadto. Chodzi nam o to, żebyśmy się zastanowili czy reklamowy banerek to szczyt naszych możliwości reklamowych? Czy chodzi tylko o to, żeby jak najwięcej sprzedać? Czy może jednak chodzi o coś więcej?

Dominik Tokarski

piątek, 18 grudnia 2015

ŻEBY BYŁO ŁADNIE

Długo zastanawiałem się czy pisać ten tekst. A raczej komentarz. Wydaje mi się jednak, że temat powinien zostać publicznie poruszony. Choćby po to, żeby pokazać drugą stronę medalu. Inną perspektywę. Pobudzić do krytycznej refleksji. Może dzięki temu ktoś się zreflektuje i zobaczy, że nie zawsze chodzi o to, żeby było ładnie. Przynajmniej nie w temacie, który poruszam. A chciałbym wam napisać o tym co myślę o muralu, który powstał na skrzyżowaniu ulic 1 Maja i Dudy-Gracza oraz o wielu innych, podobnych realizacjach w całej Polsce. Zjawisko muralozy nie dotyczy przecież tylko Katowic, a sztuka w przestrzeni publicznej wymaga większego namysłu niż ten, który zafundowali nam artyści malujący ww. mural i dziennikarze go promujący.

Powstanie tej pracy uwiadomiło mi dwie rzeczy. Pewnie mało odkrywcze i oczywiste, a jednak w lokalnym kontekście pierwszy raz tak widocznie się one objawiły. Pierwsza rzecz to sam mural. Artyści stworzyli pracę bez treści, zupełnie wyrwaną z kontekstu i nie podejmującą żadnego dialogu z przestrzenią publiczną, mieszkańcami, miastem. Pracę estetyzującą, której głównym celem jest bycie ładną. Choć w tym przypadku jest to dosyć dyskusyjne. Jest ona zwykłym miejskim gadżetem, który będzie zbierał lajki, instafotki i komentarze miejskich oficjeli, że w mieście jest coraz ładniej. I tu powinno się pojawić pytanie, czy właśnie takiej sztuki w mieście potrzebujemy i chcemy? Czy chcemy pracy, która za nic ma miejsce, w którym powstaje, równie dobrze może powstać w każdym innym mieście albo na płótnie w galerii? Czy sztuka w mieście nie powinna wchodzić w relacje z otoczeniem, komentować i prowokować do dyskusji? Nie powinna zadawać trudnych pytań? Stwarzać pole do dyskusji o jakości przestrzeni publicznej, a nie tylko jej estetyce? W przypadku muralu na ul. 1 Maja mamy raczej do czynienia z czymś, co w przypadku kolorowania szarych bloków nazywa się miejską pastelozą. Bezrefleksyjnym traktowaniem przestrzeni publicznej. Mural nie jest tu narzędziem do mówienia o mieście, a celem samym w sobie. Formalną zabawą na żenująco niskim poziomie. Zjawisko, o którym piszę występuje wszędzie i wszędzie jest już mocno krytykowane. Powstało sporo publikacji, felietonów, odbyło się parę spotkań. A nasi dziennikarze, tak mocno zafascynowani powstałym muralem, jakby to przegapili. A może nawet nie byli zainteresowani. I tu dochodzimy do drugiej rzeczy, którą powstanie tej pracy świetnie pokazało. A chodzi o dziennikarską ignorancję. O chęć poszukiwania newsów. O powierzchowną analizę. Nasi lokalni dziennikarze wypowiadają się na każdy temat, a najczęściej na ten, o którym nie mają zielonego pojęcia. Są specjalistami od wszystkiego. I tak też było w tym przypadku. Nikt nie zadał sobie nawet trudu zbadania tematu. Nie spróbował przedstawić innego punktu widzenia. Bo właściwie po co? Mamy ładny kolorowy mural i tyle. Mamy atrakcyjnego newsa. I ciężko stwierdzić czy wynika to z wymogów redakcji, czy może z braku kompetencji samych dziennikarzy, czy braku chęci poznania tematu. Pewnie z wszystkiego po trochu. Szkoda, bo to właśnie dziennikarze mogliby tu pełnić istotną rolę w tworzeniu przestrzeni do dyskusji. Mogliby zadać parę pytań. Ale chyba nie specjalnie im na tym zależy. A może nie czują po prostu takiej potrzeby. Powstał ładny mural, więc po co się czepiać. Przecież w mieście chodzi właśnie o to, żeby było ładnie. Poziom refleksji jaki nam oferują niestety do tego się ogranicza.

I pewnie nie byłoby żadnego problemu, gdyby z jednej strony Panowie artyści potrafili uczciwie przyznać, że zrobili po prostu komercyjną reklamę, a nie dzieło artystyczne, a z drugiej dziennikarze nie wpadliby w zachwyt nad tym co powstało. A tak niestety po raz kolejny okazało się, że lokalny dyskurs, nie tyle o samej sztuce, bo ona jest tu najmniej ważna, ale o przestrzeni publicznej i mieście ogranicza się tylko do estetycznych egzaltacji. A to jest słabe.

wtorek, 15 grudnia 2015

SKOŃCZMY Z TYM ESK!


Przy okazji przeprowadzania przez zespół Fundacji Res Publica badań DNA Miasta w Katowicach, będących próbą przyjrzenia się polityce kulturalnej naszego miasta, naszła mnie pewna refleksja. Rozmawiając o stanie i kondycji kultury w Katowicach, często słyszę o przełomowym momencie jakim był start w konkursie o Europejską Stolicę Kultury. Moment, który uwolnił energie mieszkańców, wyzwolił w nich poczucie dumy i odpowiedzialności za swoje miasto. Sprawił, że chcieli działać na jego rzecz i współtworzyć jego kulturalny krajobraz. Sam zresztą biorąc udział w przygotowaniach konkursowych, byłem świadkiem zachodzącej zmiany. Dzisiaj często o tym wspominam, wskazując na pozytywny wpływ jaki tamten okres miał na nasze miasto i jego mieszkańców. Problem jednak w tym, że z dzisiejszej perspektywy ciągłe odwoływanie się do konkursu ESK niewiele nam już mówi o jakości kultury w naszym mieście. A na pewno nie pomaga nam w stawieniu czoła wyzwaniom i problemom jakie przed nami stoją.

Konkurs ESK choć bardzo pozytywnie wpłynął swego czasu na Katowice, dziś już nie może mieć mocy sprawczej, a strategia mu towarzysząca może nam więcej zaszkodzić nic pomóc. Wynika to z prostego faktu, że zmiana, która wtedy zaszła opierała się przede wszystkim na emocjach, zrywie, pozytywnej wierze w miasto i własne siły. A taka zmiana jest zawsze krótkofalowa i po pewnym czasie przemija, jeśli nie wykonamy nad sobą merytorycznej pracy. A ta mam wrażenie jest cały czas przed nami. Po konkursie zamiast poświęcić czas na stworzenie polityki kulturalnej z pierwszego zdarzenia, skupiliśmy się na ciągłym powoływaniu się na konkurs ESK, na tym jak jest fajnie, jacy jesteśmy aktywni, jak dużo się dzieje. To tzw. ‘dzianie się’ przybrało wręcz mityczny charakter i zawładnęło naszym myśleniem o kulturze. Czym więcej się działo, tym było lepiej. Bez specjalnej refleksji nad treścią i sensem. Dzisiaj wydaje się, że właśnie takiej refleksji najbardziej potrzebujemy. I niekoniecznie musi tu chodzić o stworzenie kolejnego dokumentu za grube miliony, który trafi do urzędniczej szuflady, a raczej o wprowadzanie konkretnych rozwiązań, która sprawią, że kultura w mieście będzie się realnie rozwijać, wpływając na jakość życia swoich mieszkańców, jak również tworząc aktywne i odpowiedzialne za swoje miasto wspólnoty. Kultury dostępnej i włączającej mieszkańców w procesy zmian, nie stworzy się pojedynczym emocjonalnym zrywem. Oczywiście, że emocje również są potrzebne, mają siłę budowania, jednak nie można na nich poprzestać. Dzisiaj zamiast fascynowania się zmianą jaka zaszła, sprawmy, żeby miała bardziej trwały charakter. Zastanówmy się nad odpowiednim finansowaniem kultury, przejrzystymi konkursami na dyrektorskie posady, wspieraniem kultury dzielnicowej i nieformalnych inicjatyw, programami miejskich instytucji, wspieraniem procesów rewitalizacji czy edukacją kulturalną. To tylko niektóre z problemów, które są jeszcze przed nami. Do ich przezwyciężenia potrzebne są jednak systemowe i kompleksowe rozwiązania.

Mam nadzieje, że badania prowadzone przez zespół Fundacji Res Publica, choć trochę pomogą nam w ich wdrażaniu, nakierowując na najbardziej palące potrzeby i problemy. Reszta zależy tylko od nas samych i naszej chęci zmiany. Tym razem bardziej realnej, mniej wizerunkowej. Zamiast czekać na kolejny tytuł, zacznijmy powoli i systematycznie przebudowywać naszą kulturę. Tak, żeby służyła mieszkańcom i była przez nich współtworzona. A dzięki temu z miasta wielkich wydarzeń i dobrych eventów staniemy się prawdziwym miastem kultury.

Michał Kubieniec

piątek, 30 października 2015

PEDAGOGIKA ODPOWIEDZIALNOŚCI ZA MIASTO


Tekst Miasto werbusów rozpoczął ważną dla mnie przygodę intelektualną związaną z poszukiwaniem podstawy zaangażowania w życie miejskie. W centrum mojego zainteresowania był i jest nadal jego fundament moralny, którego nie można zredukować do aspektów psychologicznych: zakorzenienia oraz związku emocjonalnego z konkretnym miejscem, a także mniej lub bardziej elitarną wspólnotą. Książka Nowi Ślązacy. Miasto, dizajn, tożsamość i projekt kuratorski realizowany wspólnie z jej autorką, Zofią Oslislo-Piekarską, otwierają kolejny rozdział tej wyprawy. Dlaczego?

We wspomnianym tomie pojawia się wywiad z Irmą Koziną. Historyczka sztuki analizuje specyfikę życia społecznego na Górnym Śląsku i szuka zarazem doświadczeń źródłowych dla tożsamości lokalnej. Z tego powodu przywołuje dwie sytuacje. Pierwszą jest poczucie odpowiedzialności za drugiego człowieka, z którym pracujemy w ciężkich warunkach, drugą natomiast – za otaczającą nas przestrzeń, wspólnie przekształcaną na szeroką skalę. W podobnym duchu wypowiada się Tadeusz Sławek, choć i on nie udziela odpowiedzi na pytanie równie ważne jak rozważania o istocie: w jaki sposób tę odpowiedzialność kształcić.

Zanim pójdziemy dalej, zrobimy ostry zwrot. Teraz naszym przewodnikiem będzie Aleksander Jankowski, urzędnik kolejowy, pedagog i twórca pierwszych organizacji turystycznych w kraju. Wybór takiego patrona nie jest przypadkowy z dwóch powodów. Jest on autorem pogłębionej koncepcji działań, które nazywam „pedagogiką odpowiedzialności za miasto”. Ponadto, dzięki realizowanemu z zapałem zainteresowaniu krajoznawstwem, opartemu na świadomie przeżywanym podróżowaniu, jego ogląd jest praktycznie uzasadniony, bogaty i rozbudowany, a także odporny na ksenofobiczną racjonalizację braku wyboru i alternatywy.

Sięgnijmy zatem po jego dzieło: Ducha Warszawy. Pogadanek krajoznawczych o Warszawie z 1917 r. Ta niewielka książka znakomicie ilustruje dwie koncepcje kształcenia odpowiedzialności, które pojawiają się jako zasadniczo złączone, a takie wcale nie są. Z jednej strony jest to psychologizująca narracja tożsamościowa, zbudowana na emocjach pojawiających się w trakcie opowiadania „o dniach chwały i dumy, o dniach smutków i upokorzenia”, oparta na związku „ducha dziecka z duchem miasta”. Gdy przyjmiemy tę perspektywę, to gramy o zmianę sposobu przeżywania, dzięki czemu możemy „patrzeć inaczej, czuć głębiej, kochać goręcej, szanować i cenić, jak na to stare te mury zasługują”. Z drugiej strony mamy ideę odpowiedniego wychowania szkolnego, obejmującego historię i geografię Warszawy, rozwijanego przez wędrówki, sensowne tylko wtedy, gdy uda się „spacer połączyć z wyprawą celową do tej lub owej dzielnicy miasta, lub do tej, czy owej pamiątki”. Wyższym poziomem tego procesu pedagogicznego jest organizowanie działalności społecznej młodzieży w grupach, których celem „byłaby opieka nad czystością i porządkiem w mieście, opieka nad plantacjami, nad zabytkami i t. p.”. To oferta dla zdolniejszych, którzy mogliby później stać się przewodnikami „dla klas niższych i ubogiej dziatwy”.

Produktem podejścia emocjonalnego jest w tej sytuacji duma, a intelektualnego – odpowiedzialność. Prowadzi do niej długa droga, którą rozpoczyna doświadczenie swobodnego korzystania z przestrzeni miejskiej pogłębiane przez refleksję i edukację, a zamyka właśnie zaangażowanie. Werbus jako zwierzę polityczne może więc brać za miasto odpowiedzialność, nie wiążąc się z nim w żaden szczególny sposób.


Paweł Jaworski

czwartek, 29 października 2015

NOWI ŚLĄZACY

Po długich staraniach została wydana jedna z najciekawszych publikacji o współczesnym Śląsku i osobach, które go współtworzą. I nie jest to na szczęście kolejna rozprawa o tożsamości i jej etnicznych konotacjach. Nie próbuje definiować prawdziwych Ślązaków z korzeniami, wykluczając tych którzy tutaj przyjechali na studia czy do pracy. Nie chce uczestniczyć w jałowym sporze, w którym prawo wypowiedzi i mówienia prawdy o regionie leży zawsze po stronie rdzennych mieszkańców. Nie tworzy tez sztucznych podziałów. Ta książka to ' Nowi Ślązacy. Miasto, dizajn, tożsamość.' Zosi Oslislo- Piekarskiej.

Jest to zbiór wywiadów z osobami, które działają w regionie na bardzo różnych polach. Od razu podkreślę, że jestem jedną z  osób wypowiadających się w książce, dlatego też moja opinia na jej temat pewnie będzie mało obiektywna. Nie zmienia to jednak faktu, iż uważam, że to publikacja niezwykle ważna i potrzebna. A Zosi bardzo dziękuje za możliwość udziału w jej powstaniu. Przejdźmy jednak do samej książki. Opisani są w niej aktywiści, artyści, projektanci, kuratorzy czy lokalni przedsiębiorcy. Wszystkich ich łączy nie tylko Śląsk. Łączy ich rowniez aktywne włączanie się w życie regionu i w procesy zmian, które w nim zachodzą. Wywiady poprzedzone zostały esejem Zosi pokazującym w szerszym kontekście działania bohaterów książki. Autorka pokazuje jak ich postawy kształtowały się czy to dzięki staraniom Katowic o Europejską Stolicę Kultury, czy rozwojowi designu na Śląsku, czy też wyburzeniu słynnego Brutala. To co jednak najciekawsze to fakt, że autorka nie wybrała do swojej książki tylko rodowitych Ślązaków. Są tu ludzie, którzy przyjechali tu, postanowili zostać i działać. Bez dzielenia na lepszych i gorszych, autorka postanowiła stworzyć alternatywną definicje Nowego Ślązaka. Kogoś kto aktywnie działa, chce współtworzyć swoje otoczenie i czuje się za nie odpowiedzialny. To stosunek do tego co wspólne go definiuje, a nie etniczna przynależność. Nie istotne jest czy się tu urodził, czy ma przodków ze Śląska, czy mówi godką. Istotna za to jest jego obywatelska aktywność i chęć włączenia się w proces zmiany. Autorka świetnie uchwyciła moment, w którym takie podejście zaczęło się na Śląsku pojawiać. Zebrała w jednej publikacji grupę osób, które pomimo wielu różnic, łączy właśnie podobne definiowanie siebie jako Ślązaka. Nawet jeśli nie mówią tego wprost, to ich działania mówią o tym za nich. Zmiana, która nastąpiła to głos nowego pokolenia. Pokolenia, które nie wstydzi się tradycji regionu, ale też nie zamierza jej bezkrytycznie powielać. Pokolenia, które szuka, pyta i próbuje nakreślić współczesny obraz Śląska.

Śląsk dzisiaj to już nie ten opisywany przez Kutza czy Majewskiego. To już nie jest mityczna kraina, inna od wszystkich i żyjąca w jakiejś alternatywnej rzeczywistości. Śląsk potrzebuje dzisiaj nowych definicji. Takich, które umiejscowią go we współczesnych kontekstach społecznych, politycznych czy ekonomicznych. Gdzie przenika się lokalne i globalne. Bez etniczych odniesień, za to z poczuciem odpowiedzialności za miejsce, w którym się mieszka. Książka Zosi Oslislo jest pierwsza próba takiego opisu, otwierającą dyskusje na nowe idee. To lektura obowiązkowa dla każdego, kto chce zrozumieć dzisiejszy Śląsk. I punkt wyjścia do dalszych poszukiwań.

poniedziałek, 19 października 2015

SUPERSAM- ŁADNY CZY BRZYDKI?

No i powstał nowy Supersam. Po wielu protestach i dwóch latach budowy jest i nic tego nie zmieni. Jedni się cieszą i robią sobie selfie na otwarciu, inni narzekają na brzydotę jaką nam zafundowano, oczywiście przekazując wszystkie detale z samego otwarcia. Architekci, inwestorzy, dziennikarze, politycy wszyscy razem otwierali dla nas ten obiekt, czy go lubili czy nie. Wydarzenie roku w Katowicach. Chyba Nawet Muzeum Śląskie nie może się pochwalić tak hucznym i szeroko opisywanym otwarciem. Pomijając już fakt uczestniczenia tylu oficjeli w tej prowincjonalnej fieście, warto skupić się na czymś zupełnie innym. Bo niech uczestniczą i potem oceniają, krytykują lub chwalą. Ale niech wnioski, które wyciąga każda ze stron nie ograniczają się tylko do tego, czy jest ładnie czy brzydko. Dobrze by było żeby w Katowicach wreszcie zrozumiano, że w mieście jednak chodzi o coś więcej niż żeby było ładnie.


I tak z jednej strony mamy ataki na brzydką elewację, wykończenia wnętrz czy niedopasowane reklamy, a z drugiej strony zachwyty nad skalą obiektu i jego rzekomo niebanalną bryłą. Ta dyskusja świetnie obrazuje naszą lokalną skłonność do mówienia o architekturze tylko w kategoriach ładnie / brzydko i w konsekwencji do estetyzacji samego miasta. Nie interesuje nas polityczny, ekonomiczny czy społeczny wymiar architektury, przez co oddalamy się od rozmowy o realnych problemach, ich przyczynach i konsekwencjach.


Zamiast o rozwiązania formalne spytajmy więc o wpływ na kondycję lokalnego handlu i problem pustostanów. Czy na pewno, jak twierdzi Tomasz Konior, a wtóruje mu Prezydent Krupa, ten obiekt ożywi miasto? Czy może jednak dobije małych przedsiębiorców? Spytajmy też o wpływ na komunikację w śródmieściu. Czy przypadkiem ten obiekt, wraz ze swoim wielkim parkingiem nie zwiększy ruchu samochodowego w okolicy? Jak budowa tego obiektu ma się do założeń Urzędu Miasta o wyprowadzaniu ruchu samochodowego z Śródmieścia, tworzenia stref tempo 30 i chęci stawiania na ruch pieszy i komunikację rowerową? Warto też zastanowić się nad tym czy chcemy opierać swój rozwój na zewnętrznych wielkich inwestorach, poszukujących taniej siły roboczej i stref obniżonych podatków ( jeśli w ogóle je u nas płaca), czy na wzmacnianiu wewnętrznej siły miasta, opartej na budowaniu i wspieraniu lokalnego biznesu? Zostając przy taniej sile roboczej nie zapomnijmy spytać również o warunki pracy i płace robotników na budowie. Zastanówmy się też czy zakupy chcemy robić w centrach handlowych czy na lokalnych targowiskach, w sklepikach i restauracjach? W natłoku pytań nie zapomnijmy o najważniejszym- czy My mieszkańcy mamy wpływ na to jak działa nasze miasto, czy może politycy i inwestorzy podejmują najważniejsze decyzje bez konsultacji z nami?


Jak odpowiemy sobie na te pytania i pewnie jeszcze parę innych, to wtedy będziemy mogli poświecić czas na pisanie poezji o finezyjnych detalach, skali i formie budynku czy doborze materiałów. Bez zrozumienia realnych problemów nie będziemy w stanie rzeczowo rozmawiać o mieście. Mam wrażenie, że w Katowicach cały czas pływamy po powierzchni i skupiamy się na tym co mało istotne. Supersam to po prostu po raz kolejny pokazał.

Michał Kubieniec

poniedziałek, 3 sierpnia 2015

SPORT A MIASTO



Pewnie dla wielu czytelników tego bloga sport sam w sobie jest mało interesującym zagadnieniem, nie wnoszącym specjalnie nic ciekawego do debaty o mieście, a do tego kojarzonym raczej z  ogromnymi wydatkami na stadiony, hale sportowe, aquaparki, czy wielkie wydarzenia, a nie z czymś, co może pełnić istotną rolę w kształtowaniu miejskiej przestrzeni, jak i walczeniu o jej publiczny charakter. Ze względu na swoją sportową przeszłość i związane z nią zainteresowanie tematem będę się starał - dla odmiany - pokazać, że nie musi być drogą fanaberią władz samorządowych, lecz ważnym czynnikiem budującym miejską wspólnotę. Oczywiście wszystko będzie mocno osadzone w katowickim kontekście, który jak zwykle wymaga ode mnie trochę krytycznego podejścia lub - jakby powiedzieli niektórzy - zwykłego internetowego hejtu.
 
Zacznijmy zatem od samych Katowic i od skrótowego przyjrzenia się temu jak wygląda w nich sport na co dzień. Katowice, podobnie jak inne duże miasta w Polsce, organizują wiele bardzo drogich imprez sportowych na światowym poziomie. Niestety nie wykorzystują tego faktu do wypromowania danych dyscyplin, stworzenia dzielnicowej infrastruktury do ich trenowania i budowania wokół tego profesjonalnych sekcji sportowych, których w mieście jest jak na lekarstwo. Ogólnie: brakuje szerszej strategii dla sportu w mieście. Zarówno tego amatorskiego, jak i profesjonalnego, bo przecież jeden nie jest w stanie funkcjonować bez drugiego. Najlepszym tego przykładem jest tegoroczny turniej tenisowy Katowice Open, który miasto dofinansowało kwotą 1,5 mln złotych, a w którym uczestniczyła garstka kibiców. Nie buduje się wokół turniejów popularności danych dyscyplin, ani nie stwarza się warunków do ich trenowania. Więc w zasadzie mamy imprezy sportowe raz do roku, a po nich nic się nie dzieje, bo nie ma gdzie, nie ma komu i nie ma po co. Brak liczących się w kraju sekcji czy klasowych sportowców w tak dużym mieście nie jest raczej powodem do dumy. W celu ich zbudowania nie wystarczy zorganizować dużego turnieju. Ten proces zaczyna się dzięki dostępności i otwartości infrastruktury oraz wspieraniu dzielnicowej i amatorskiej aktywności, która może być zapleczem dla profesjonalnych klubów.
 
Przechodząc do sedna, jeśli chcemy mieć w mieście sport na co dzień, a nie od święta, to musimy powrócić w myśleniu o nim do trochę zapomnianej dzisiaj idei sportu jako publicznej i dostępnej aktywności. Ta kategoria - mocno podkreślana choćby przez modernistów, ale  dostosowana do współczesnych realiów - może pozwolić nam nie tylko na stworzenie warunków do rozwijania samego sportu, ale również na budowanie wspólnoty miejskiej i odzyskiwanie publicznego charakteru miejsc z nim związanych. To może być zwykła siłownia pod chmurką, ścieżki rowerowe, wielofunkcyjne boiska czy inne miejsca dla sportu i rekreacji - w parkach, na skwerach, w podwórkach, czy na placach. Takie przestrzenie, jeśli będą projektowane wspólnie z mieszkańcami, mogą stać się dostępnymi  dla każdego i lubianymi miejscami spotkania i aktywności. Nie chodzi tu o wydzielone płotem “orliki” pod ścisłą kontrolą, czy przyszkolne hale sportowe, dostępne dla mieszkańców przez 2 godziny dzienne, a o przestrzenie otwarte, wkomponowane w miasto, będące jego częścią składową. Bez ogrodzenia, oddzielenia i swego rodzaju gettyzowania.
 
Ciekawym przykładem opisanego podejścia do sportu jest idea skweru sportów miejskich, którą próbuje się wprowadzać w życie w Warszawie. To miejsce, gdzie spotykają się różne pokolenia i różne dyscypliny. Od rolkarzy i skaterów po szachistów, tancerzy i dzieci korzystające z placów zabaw. Do tego w miejscach tych mogą znajdować się kawiarnie, dzielnicowe domy kultury oraz sceny do plenerowych występów. To sprawia, że te wielofunkcyjne przestrzenie stają się centrami życia dzielnicowego i często przywracają mieszkańcom zapomniane fragmenty miasta.
Równie inspirujące podejście do sportu w mieście można było zaobserwować w ramach wrocławskiego projektu Out of Sth. Organizatorzy zapraszali na otwarte pikniki na zaniedbany i opuszczony tor kolarski, promując nie tylko aktywność rowerową, ale również publiczny charakter tej przestrzeni, którą należy odzyskać dla mieszkańców. Interesujący jest fakt, że Out of Sth nie jest projektem sportowym, a artystycznym, prowadzonym przez galerię BWA, co pokazuje, że granice między różnymi miejskimi aktywnościami są płynne. Wszystkie razem i każda z osobna może posłużyć do walki o lepsze miasto i przestrzeń publiczną.
Takich działań i takiego podejścia do sportu w Katowicach najbardziej brakuje. Sportu dla mieszkańców i wspólnie z nimi tworzonego. Nie chodzi tu o przeciwstawianie sobie wielkich wydarzeń i drobnych dzielnicowych aktywności, gdyż one mogą i powinny się uzupełniać, lecz o zachowanie rozsądnych proporcji.
 
Kluczowe jest jednak pytanie, dla kogo właściwie sport w mieście ma być? Moim zdaniem powinien być przede wszystkim dla mieszkańców, a z tym niestety aktualnie mamy duży problem.


poniedziałek, 11 maja 2015

ANTYMODERNISTYCZNA MODA NA MODERNIZM


Modernizm stał się w Polsce modny. Po latach pogardy został wreszcie doceniony, dlatego publikuje się książki na jego temat, organizuje spotkania, spacery czy protesty w jego obronie. Już nie podobają nam się historyczne starówki – teraz liczą się tylko beton i bloki. Wszystko pięknie, sam się modernizmem jaram, jednak wydaje mi się, że przyjęliśmy go bezrefleksyjnie. Albo inaczej: ograniczamy się jedynie do sfery wizualnej, pomijając cały ideowy bagaż, który za nim się kryje. Podziwiamy detal architektoniczny, zabawy formą i zastosowane materiały. Bronimy modernistycznej architektury za wszelka cenę, chcąc ją zachować w niezmienionym kształcie. Oceniamy ją pod czujnym okiem konserwatorów i historyków, patrząc w zasadzie tylko na estetyczną oraz historyczną wartość budynku. Chcąc być postępowi, staliśmy się konserwatywni, a nasza obrona stała się z ducha antymodernistyczna.
 
Dlaczego tak uważam? Modernizm to chęć ciągłej zmiany, przemyślenia swoich założeń i ich redefinicji. To zaczynanie wszystkiego od nowa. Wieczna przebudowa. Brak ciągłości. Niechęć do patrzenia w przeszłość. My natomiast potraktowaliśmy go jako nietykalne dziedzictwo, które trzeba zachować, a nie materiał do udoskonalenia. Zresztą sami architekci modernistyczni przywiązali się do swoich dzieł, a nie zasad, które głosili. Chciałbym – dla odmiany – oddać hołd modernizmowi jako żywej idei, która jest punktem wyjścia do przepracowania własnego światopoglądu. Nie interesuje mnie ograniczenie do estetyki, odcięte od kontekstu społecznego czy politycznego, ponieważ wówczas cały nurt jest bagatelizowany. Nastawienie wyłącznie na ochronę modernizmu jako dziedzictwa zakrawa o konserwatywną zachowawczość.

Refleksja ta powraca do mnie co jakiś czas, gdy jestem świadkiem kolejnej debaty czy protestu, w których zaciekli obrońcy modernizmu nie pozwalają na jakiekolwiek krytyczne myślenie. Z góry zakładają, że strona przeciwna jest niedouczona i z tego powodu nie potrafi docenić fenomenu nowoczesnej architektury. Czy taka postawa nie jest przypadkiem zaprzeczeniem myślenia modernistycznego? Czy to odwoływanie się do dziedzictwa i przeszłości nie jest tym czego moderniści najbardziej się obawiali?

Dobrym przykładem takiej drogi może być niedawne oburzenie związane z chęcią przebudowy Domu Handlowego Skarbek. Nie pokazano żadnego projektu, wystarczyło że właściciel zapowiedział przebudowę i prawdopodobne usunięcie słynnych łusek z elewacji. Fakt, jest to bardzo charakterystyczny element w krajobrazie Katowic i może warto go zachować. Czy nie powinniśmy jednak najpierw zobaczyć, z czym się ta przebudowa wiąże i co może wnieść nowego? Nie tylko na płaszczyźnie estetycznej. Czy nie o tym powinniśmy dyskutować? Rozumiem – i podzielam – obawy związane z tym, ze firma Społem nie zaproponuje niczego ciekawego, o czym już parokrotnie nas przekonała. Nie zmienia to jednak faktu, że możemy i powinniśmy myśleć o zmianach nie tylko w tym obiekcie, ale również w całym mieście. Ciągle taką dyskusję podejmować, nie traktując wartości historycznej jako bezwzględnej i niepodważalnej. W ten sposób zrobiła choćby warszawska Fundacja Galerii Foksal, decydując się na przemianę swojej modernistycznej siedziby – mimo licznych protestów i krytyki.

Czy DH Skarbek powinien być zachowany w dotychczasowej formie, czy w ogóle powinien zniknąć? Decyzje powinniśmy podjąć dopiero po rzetelnej i wieloaspektowej refleksji. Mamy jednak prawo pomyśleć o zmianie, ponieważ to zawsze pozwala nam szukać nowych rozwiązań. Chroni nas również przed konserwatywną stagnacją.

Bez odwagi radykalnego myślenia nie zbudujemy lepszego miasta.



środa, 22 kwietnia 2015

POCHWAŁA POLITYCZNOŚCI


Kamienicę przy ul. Mariackiej 32 w Katowicach w niedzielę zajęła grupa ludzi, która wcześniej protestowała przeciwko VII Europejskiemu Kongresowi Gospodarczemu. W budynku chcieli założyć skłot, jednak zostali z niego usunięci siłą przez grupę policyjną po nieudanej próbie negocjowania warunków opuszczenia obiektu.

Na profilu Fundacji Napraw Sobie Miasto w serwisie społecznościowym Facebook pojawił się następujący wpis: „Gospodarz obiektu (Urząd Miasta), działający w naszym imieniu – współwłaścicieli tego pustostanu (mieszkańców Katowic), nie ma pomysłu na jego zagospodarowanie. Gdy do budynku wkracza grupa anarchistów, dając sygnał, że chce w kamienicy działać, to zamiast partnerów do rozmowy pojawiają się antyterroryści.”. Uwaga ta była szeroko komentowana, m.in. w taki oto sposób: „Nie wiem, czy dobrze rozumiem. Ktoś zajmuje czyjąś własność, wchodzi do niej nielegalnie i fundacja to pochwala?”.

Nie mam pojęcia, jakie stanowisko zajęłaby Fundacja jako całość, ponieważ nie zostało ono wypracowane i uzgodnione. Będąc członkiem jej Zarządu czuję się wywołany do tablicy, choć powyższe pytanie poruszyło mnie jako mieszkańca Katowic i w ten sposób chcę się do niego odnieść. Odpowiadam, zaznaczając wyraźnie, że nie będę pisał o tym, czy pochwalam czyjekolwiek działania, ani tym bardziej ich oceniał. Nie czuję się do tego uprawniony, a ponadto uważam, że ta kwestia odsuwa nas od istoty rzeczy. Gra toczy się o wyższą stawkę.

Po pierwsze, działania Antykongresu dotyczą nie tyle imprezy odbywającej się w Międzynarodowym Centrum Kongresowym, ale porządku społeczno-ekonomicznego, który to wydarzenie ucieleśnia. Podobnie wejście do opuszczonego obiektu położonego w centrum miasta należy odczytywać jako gest polityczny, a nie próbę złamania prawa, która niesfornej młodzieży przynosi perwersyjną przyjemność z przekraczania granic wyznaczonych przez rodziców. Anarchiści nie są rozwydrzonymi dziećmi, a aparat policyjny państwa nie jest ich opiekunem, choć zapewne podobna metafora pobudza wyobraźnię konserwatywnie nastawionej części naszego społeczeństwa.

Po drugie, wspomniany budynek nie jest „czyjąś własnością”, ale nieruchomością komunalną. Czy to czyni go czymś specjalnym? Tak, ponieważ zagospodarowanie i wykorzystanie tej kamienicy – nie chodzi mi tylko o jej stan techniczny – ogniskuje, w jaki sposób zarządzamy sprawami publicznymi. To, co należy do gminy, tak naprawdę jest współwłasnością wszystkich jej mieszkańców, więc interwencja w tym miejscu to moim zdaniem dyskusja o sferze publicznej. Próba wychodząca z pozycji słabości, a nie siły. Takich rozmów jest niestety mało i chyba warto zatroszczyć się o każdą z nich, gdyż są ważniejsze niż nasze dobre samopoczucie, oparte na moralnej wyższości.

Po trzecie, zrozumiała jest troska o pełne rozstrzygnięcie i uregulowanie przepisami wszystkich dziedzin ludzkiej aktywności oraz ich skrupulatne przestrzeganie, ponieważ ułatwia nam to codzienne funkcjonowanie. Jednoznaczność takiego wysiłku narusza jednak spojrzenie w przekroju czasowym na rozwój systemu prawnego oraz refleksja nad tym, w czyim interesie ustanawiane są konkretne ograniczenia, a kogo wykluczają.Tę lekcję warto odrobić, żeby to, co polityczne, nie myliło nam się z tym, co prawne, a gorset regulacji nie był interpretowany jako konieczność dziejowa, blokująca zmiany społeczne. Nie od dziś wiemy, że ktoś bardzo konkretny musi o nie zawalczyć, żeby później inni mogli od tego odcinać kupony i cieszyć się lepszym, wygodniejszym i bardziej sprawiedliwym życiem.

Po czwarte zatem, nie duśmy tych „miejsc”, które pozwalają nam zadawać pytania, kwestionować istniejący porządek, zastanawiać się nad alternatywnymi rozwiązaniami. Dlaczego należy o nie dbać, nawet gdyby nie wydawało nam się to na pierwszy rzut oka oczywiste? Najlepszego argumentu dostarcza francuski filozof Michel Foucault, który podobne przestrzenie nazywa heterotopiami i przyrównuje do okrętów: „w cywilizacji bez statków marzenia wysychają, szpiegowanie zajmuje miejsce przygody, a policja przychodzi na miejsce piratów” (Inne przestrzenie).


Paweł Jaworski

niedziela, 8 lutego 2015

KULTURA W DZIELNICACH


Katowice reklamowały się niegdyś hasłem „miasto wielkich wydarzeń”, dziś niewiele się zmieniło, włodarze nadal inwestują w duże imprezy, ale także w duże instytucje skupione na osi kultury. Tymczasem w dzielnicach dzieje się albo wielkie nic, albo małe coś.

Przykładów na „małe coś” jest kilka, poczynając od Teatru Żelaznego, który początkowo działał w hali dworca na Ligocie, a w ostatnim czasie przeniósł się do budynku na stacji kolejowej w Piotrowicach. Pierwsza lokalizacja wiązała się także z akcjami fundacji Napraw Sobie Miasto, której jednym z pierwszych celów było posprzątanie, czy bardziej umycie, dworca.

Sam jestem inicjatorem nieformalnej inicjatywy Pobudka Koszutka, w ramach której wspieramy lokalne akcje kulturalne, a sami organizujemy między innymi festyn sąsiedzki. Festyn nietypowy bo bez piwa i disco polo, ale z warsztatami i kameralnymi koncertami. Chcemy promować i rozwijać jakościowe wydarzenia i pomysły.

Oba podane przykłady bardzo dobrze radzą sobie zarówno w opinii mediów, jak i mieszkańców, oba są też wynikiem działań społeczników i nie są inspirowane przez włodarzy miasta. Trzeba to mocno podkreślić, bowiem instytucje, które powinny się takimi zadaniami zajmować, czyli miejskie domy kultury oraz biblioteki dzielnicowe, działają biernie i zachowawczo. Te pierwsze organizują najczęściej zajęcia dla dzieci według klucza plastyka-teatr-taniec oraz spotkania z podstarzałymi gwiazdami dla dorosłych, a te drugie… dobre pytanie. Nie wiem co robią, oprócz magazynowania książek.

Dzielnicowe instytucje kulturalne w Katowicach, zapadły w długi sen zimowy gdzieś na początku lat 90. Organizują wątpliwej jakości i świeżości wydarzenia dla dzieci, którym najłatwiej jest wepchnąć cokolwiek, bo to rodzice decydują o ich uczestnictwie.

Jeżeli, ktoś jest w miarę świadomym odbiorcą kultury to na koncerty, spotkania autorskie, warsztaty czy spektakle udaje się do centrum. I nie ma się co dziwić, jeżeli nikt nie ułatwia pracy organizatorów ewentualnych "małych” wydarzeń w dzielnicach, to ci jeżeli już coś robią to właśnie w centrum. To tam mają kluby ze sprzętem nagłośnieniowym, to tu mają odpowiednie przestrzenie i w końcu to tu najłatwiej przyciągnąć ludzi, którzy krążą między szkołą, pracą, a knajpami.

Kiedy pod koniec dziewiętnastego wieku, bogaci mieszkańcy Soho przeprowadzili się na Manhattan, niegdyś elegancka dzielnica zaczęła zamieniać się w slamsy, zamieszkiwanie przez pracowników fabryk. W XX wieku zakłady pracy upadły, a rosnącą liczbę pustostanów zaczęto wynajmować artystom na pracownie i tanie mieszkania. Dziś to jedna z najdroższych dzielnic Nowego Jorku.

Kultura i wszelkie działania artystyczne, a zwłaszcza te małe, są świetnym narzędziem rewitalizacyjnym dla dzielnic. Oprócz wspomnianego Soho, mamy jeszcze przykłady: warszawskiej Pragi, berlińskiego Kreuzbergu, drezdeńskiego Neustadtu i wielu innych miast korzystających tego sprytnego patentu. Katowice dalej żyją w krakowskim przekonaniu, że śródmieście jest centrum kulturalnym i nic nie zapowiada zmiany w myśleniu włodarzy i większości mieszkańców. No nic oprócz kilku małych, maleńkich jaskółek.

Sebastian Pypłacz

poniedziałek, 2 lutego 2015

PRYWATYZACJA KULTURY


Są różne rodzaje prywatyzacji dobra wspólnego, a także procesu jego wytwarzania, ponieważ to dobro nie zawsze jest fizyczną rzeczą. Najczęściej gorszymy się agresywnym i widocznym zawłaszczeniem przestrzeni publicznej, którego dokonują na przykład właściciele działek podczas grodzenia przyległej części parku. Takie działanie słusznie nas oburza, ponieważ teren z definicji należy do wszystkich i jako taki powinien pozostać otwarty.


Schemat podobny do powyższego, ale ukryty w subtelniejszej i trudno rozpoznawalnej formie, możemy odnaleźć w sytuacji, gdy zadania publiczne jakiegokolwiek typu są w całości zlecane podmiotom zewnętrznym. Osoby, firmy lub organizacje pozarządowe – postrzegane jako „eksperci” – wykonują wówczas usługi w zakresie pomocy społecznej, działalności kulturalnej, czy planowania przestrzennego, nad czym jako mieszkańcy powoli tracimy kontrolę. Łatwo nad odmówić wtedy dostępu  do narzędzi nadzoru, ponieważ nie jesteśmy „profesjonalistami” i jako tacy nie znamy się na rzeczy.


Do czego to prowadzi i dlaczego tak się dzieje? Skutki i intencje mogą być oczywiście różne. Z jednej strony, celem decyzji o powierzeniu realizacji konkretnego projektu może być podniesienie jego jakości, a jej uzasadnieniem brak odpowiednich środków lub kompetencji. Jest to zrozumiałe i godne pochwały. Z drugiej strony natomiast, możemy mieć do czynienia z mechanizmem delegowania odpowiedzialności za sprawy kontrowersyjne na wykonawcę (pracowników społecznych, artystów lub urbanistów), do którego później kieruje się pretensje mieszkańców. W ten sposób rozmywa się polityczny walor rozporządzania sprawami wspólnoty, który powoli zamienia się w proces technokratyczny. To sprytna strategia pozbywania się problemu i unikania krytyki.


Czy te rozważania pomogą nam odnieść się do problemu zarządzania kulturą? Zatem...


Po pierwsze, warto zadbać o samorządowe instytucje kultury i ich profesjonalny charakter, co wcześniej analizował Michał Kubieniec. Organizujmy jednak publiczne i otwarte debaty przed wyborem ich szefów. Wtrącajmy się także do dyskusji o programie, który później proponują, o czym już wspominaliśmy po doniesieniach prasowych o odwołaniu Dominika Abłamowicza z funkcji dyrektora Muzeum Śląskiego. Opisane sprawy to sfera publiczna, a właściwie jedno z najważniejszych jej pól.


Po drugie, zlecajmy wykonanie zadań publicznych w dziedzinie kultury organizacjom pozarządowym, które mogą dysponować lepszym zapleczem logistycznym lub merytorycznym do ich przeprowadzenia, a także skuteczniej sieciować inicjatywy nieformalne. Zwróćmy więc uwagę chociażby na domy kultury prowadzone przez stowarzyszenia (INSPIRO w Podłężu).


Po trzecie, wspierajmy w sposób niefinansowy działania przedsiębiorców, którzy oprócz działalności komercyjnej próbują (re)animować życie ulic śródmiejskich. Przykładów z centrów polskich miast mamy bardzo dużo, co pozwala śledzić wzajemne wspieranie się ofert wydarzeń w przestrzeni publicznej i prywatnej lub konsekwencje jego braku (katowicka ul. Mariacka).


Po czwarte, twórzmy przestrzeń dla działań oddolnych, które inicjują spontanicznie sami mieszkańcy i użytkownicy miasta. Niekoniecznie muszą to być środki finansowe, co pozwoli jednak w pełni zrozumieć dopiero dokładna diagnoza oczekiwań i potrzeb.


Na koniec dwa zastrzeżenia. Mój tekst nie służy do obrony konkretnych decyzji dotyczących struktury instytucji kultury. Tym bardziej nie dowodzi, że którakolwiek z powyższych dróg jest lepsza od innej. Jest głosem, który wyrasta z przekonania, że o sprawach WSPÓLNYCH powinniśmy WSPÓLNIE rozmawiać, nie myląc jednocześnie kontroli społecznej z cenzurą. Powinniśmy debatować o wszystkich problemach bez różnicy, ponieważ tak jak rozbudowa układu drogowego jest problemem inżynierskim dopiero na samym końcu procesu jej planowania, tak też dzieje się w kulturze. Zarządzanie tą sferą jako procesem to dyskusja o tym, w jakim mieście chcemy żyć.


Paweł Jaworski


piątek, 23 stycznia 2015

KULTURA JEST WAŻNA DLA ROZWOJU MIASTA


O znaczeniu kultury dla rozwoju miasta mówi się w Polsce od dobrych kilku lat. Największe natężenie dyskusji i widoczności tego zagadnienia mogliśmy obserwować w trakcie starań jedenastu dużych polskich miast o tytuł Europejskiej Stolicy Kultury w 2016 roku. Przekładało się to również na wzrost środków finansowych przeznaczanych z budżetu miast na kulturę oraz powoływanie nowych, funkcjonujących często na trochę innych zasadach niż wcześniej instytucji kultury oraz wyraźnie widoczne zabieranie głosu oraz działanie coraz młodszych ludzi o „świeżym spojrzeniu”. Po zakończeniu konkursu i ogłoszeniu Wrocławia zwycięzcą natężenie systematycznie spada, ale nie zanika, a dyskusje przybierają trochę innych tok.
Aktualnie kultura powraca najmocniej w kontekście tworzonej przez Ministerstwo Infrastruktury i Rozwoju Krajowej Polityki Miejskiej. Coraz poważniej kontynuowane są bowiem dyskusje o znaczeniu dla miasta polityki kulturalnej. Świadczy o tym między innymi powołanie przy Narodowym Centrum Kultury Zespołu ds. Miejskich Polityk Kulturalnych, zaangażowanego między innymi w konsultowanie ministerialnego dokumentu. Ów zespół w artykule „Kultura dla polityki miejskiej” podkreśla znaczenie kultury dla rozwoju miasta. Upatruje w niej źródeł umożliwiających wzmocnienie procesów rozwojowych oraz łagodzenie negatywnych skutków (…), [ponieważ – przyp. M.F.] tworzenie polityki kulturalnej i rozwój kultury należy uznać za jedno najbardziej skutecznych narzędzi uspójniania społeczności, a więc realizacji idei zrównoważonego rozwoju. Poza tym zdaniem Zespołu wykorzystywanie kultury i polityki kulturalnej jako czynnika rozwoju przyczynia się do włączenia mieszkańców w życie miasta, wzrostu atrakcyjności i konkurencyjności miasta, tworzenia więzi społecznych i zakorzenienia, sukcesu wszelkich procesów ingerujących w przestrzeń publiczną oraz pogłębienia współpracy międzysektorowej. To mocne argumenty, przemawiające za koniecznością wprowadzenia tak naprawdę systemowych rozwiązań, które pozwoliłyby na realizowanie działań kulturalnych, przyczyniających się do realnych zmian w mieście.
Widać tutaj wyraźnie, że kultura jest w Polsce interpretowana przede wszystkim jako narzędzie zmiany. Możemy mówić o zmianie społecznej, a nawet politycznej, niemniej wyraźnie oczekujemy zmiany, ale także coraz bardziej chcemy się w nią angażować. Kultura bowiem już dawno zatraciła swój elitarny charakter i coraz częściej jej tworzenie polega na budowaniu rzeczywistego, a czasami aktywnego uczestnictwa. Poza tym, jak słusznie zauważa Bożena Gierat-Bieroń, wzrastają w Polsce poczucie współodpowiedzialności za kulturę oraz aspiracje do współzarządzania kulturą w mieście, ponieważ kultura to przede wszystkim ludzie – ludzie w niej uczestniczący i ją tworzący.

Szczególnie istotna jest tutaj rola tych ostatnich, którzy nierzadko stoją przed przeciwnościami nie do przeskoczenia. Właśnie dlatego wspominane już systemowe rozwiązania są tak ważne, a zaraz za nimi wzrost środków finansowych w budżetach miast. Równie ważne jest zwiększenie zainteresowania finansowaniem przez podmioty prywatne. Miasto atrakcyjne pod względem oferty kulturalnej, to miasto oferujące z reguły wysoką jakość życia. Kultura bowiem nie tylko jest narzędziem zmiany, ale odzwierciedla rozwój miasta w innych obszarach. Ten rozwój jednak nie powinien być narzucany z góry. Kluczowy jest tutaj głos mieszkańców, którzy najlepiej wiedzą czego potrzebują w mieście, by chcieć w nim żyć i dobrze się w nim czuć. Miejska polityka kulturalna powinna mieć zatem ludzkie oblicze, bo bez tego nasze wielkie marzenia o idealnych do życia miastach nigdy nie zaczną być realizowane. Nie oczekujmy jednocześnie, że zmiana w podejściu do kultury w polskich miasta odbędzie się bez naszego udziału i już dziś zabierajmy się do pracy.

Martyna Fołta- Kulturoznawczyni, kurator. Prezes Stowarzyszenia Moje Miasto. Mocno zaangażowana w starania Katowic o tytuł Europejskiej Stolicy Kultury 2016. Przygotowuje na Uniwersytecie Śląskim pod opieką dr hab. prof. UŚ Marii Popczyk  rozprawę doktorską pt. "Estetyka a polityka. Sztuka współczesna w miejskiej przestrzeni publicznej". W kręgu jej zainteresowań znajdują się: muzeum, kuratorstwo, sztuka współczesna, filozofia, estetyka, miasto, przestrzeń publiczna, społeczeństwo, polityka kulturalna oraz zarządzanie kulturą.

środa, 21 stycznia 2015

DLACZEGO POTRZEBUJEMY MIASTA OGRODÓW


Instytucja Kultury Katowice – Miasto Ogrodów powstała z dawnego biura ESK Katowice 2016, koordynującego działania w konkursie Europejskiej Stolicy Kultury. Konkurs zakończył się przegraną Katowic, jednak miasto podjęło decyzję o zachowaniu instytucji i kontynuacji wdrażania stworzonego przez nią programu. Oczywiście program miał być realizowany w skromniejszym wymiarze. Dzisiaj zdania na temat  funkcjonowania instytucji są bardzo różne. Część osób nie widzi sensu w utrzymywaniu kolejnego molocha urzędniczego. Inni domagają się odmiennego podziału środków finansowych na kulturę, odbierając tym samym środki IK KMO. Niektórzy chcieliby, żeby instytucja organizowała liczne imprezy o wysokim poziomie artystycznym, które byłyby rozpoznawalne i promowały miasto. Zdarzają się również głosy o potrzebie sprofesjonalizowania biura, polegającego na wprowadzeniu do niego kuratorów, pracowników kultury czy menadżerów z wiedzą i doświadczeniem, a nie tylko studentów kulturoznawstwa (sam nim kiedyś byłem, żeby nie było). Natomiast władze miasta bezkrytycznie bronią swoich decyzji twierdząc, że IK KMO robi bardzo dużo dobrego dla miasta. Między tymi wypowiedziami znajduje się instytucja z ogromnym potencjałem, realizująca ciekawe projekty, jednak według mnie nie do końca wiedząca, w którą stronę podążać.  

Oczywiście możemy IK KMO zamknąć i zaoszczędzić trochę grosza. Wydaje mi się jednak, że na tle innych instytucji kultury w tym mieście i tak wypada ona nadzwyczaj dobrze. Miałbym paru innych i ciekawszych faworytów do likwidacji. Możemy również postawić na wielkie wydarzenia i światowych artystów. Stworzyć coś na kształt Krakowskiego Biura Festiwalowego. Tylko czy naprawdę chcemy w mieście festiwalizacji kultury? I czy mamy publiczność, która będzie z niej korzystała? Na pewno uzyskamy medialny sukces, ale czy zajdzie jakakolwiek społeczna zmiana w naszym mieście? Czy grupa aktywnych uczestników życia kulturalnego się powiększy? Śmiem twierdzić, że nie. Na pewno trzeba rozmawiać o profesjonalizacji biura czy podziale środków na kulturę w mieście, bo to tematy ważne. Pierwszy to sprawa priorytetowa dla każdej instytucji, która chce dobrze wypełniać swoje zadania. Drugi jest niezbędny dla zdrowego funkcjonowania kultury w mieście. Przede wszystkim jeśli nie chcemy jej monopolizacji. Tylko rozmawiajmy o tym rzeczowo i w oparciu o fakty, a nie emocje i chęć ugrania prywatnego interesu. Bo kultura to wspólna sprawa. Moim zdaniem w tej całej dyskusji nie zadano dotychczas najważniejszego pytania. Jakiej kultury chcemy i potrzebujemy w Mieście Ogrodów?  

Instytucja Kultury Katowice – Miasto Ogrodów może być ważna i potrzebna dla miasta. Musi jednak odpowiedzieć sobie na pytanie czym chce być i jaką kulturę chce uprawiać. Zalążki odpowiedzi, którą ja bym chciał usłyszeć już się tam znajdują. Zawierają się one w kilku realizowanych projektach, takich jak  jak Medialab, Biuro Dźwięku, Plac na Glanc czy Ambasada Młodych. Ktoś mógłby zapytać co to za projekty. Ciężko o nich gdziekolwiek przeczytać. Jaki w nich walor promocyjny? Żaden, bo to projekty niszowe, nastawione na proces, budowanie i aktywizowanie społeczności. Monotonna i żmudna praca, której efektem może być powstanie w Katowicach społeczeństwa obywatelskiego, zaangażowanego w sprawy miasta i chcącego współtworzyć kulturę w tym mieście, a nie tylko konsumującego i biernie przyglądającego się poczynaniom nielicznych aktywnych. To projekty, które według mnie w Katowicach mają sens, jeśli chcemy posiadać świadomą kultury publiczność, której aktualnie nie mamy i jeżeli chcemy zwiększyć niewielkie dzisiaj grono twórców kultury. Moim zdaniem musimy budować silne i liczne środowisko, żeby za parę lat nie okazało się, że kulturę w mieście dalej tworzy się tylko w paru instytucjach kultury, a inicjatywy oddolne można policzyć na palcach jednej ręki. Projekty takie jak Medialab czy Biuro Dźwięku kształcą ludzi z kompetencjami, którzy w przyszłości będą współtworzyć kulturalny pejzaż Katowic,wzbogacając go o nowe niezależne inicjatywy. Nawet kwartalnik KTW może stać się pismem zrzeszającym lokalnych dziennikarzy, blogerów czy pisarzy. Aktywizującym ich i dającym szanse do udziału w dyskursie o kulturze w Katowicach.

Działania IK KMO powinny iść w kierunku przekształcenia projektów na długofalowe, procesowe myślenie o kulturze.. To nisza, którą ta instytucja powinna się zająć. Tego Katowice potrzebują zdecydowanie bardziej niż kolejnego wielkiego festiwalu. Jest to misja na pewno mniej efektowna, medialna i przez to narażona na krytykę, co nie zmienia faktu, że jej rezultaty mogą być bardzo satysfakcjonujące. Tylko powolna praca z ludźmi, w dzielnicach, nastawiona na społeczną zmianę, może sprawić, że staniemy się miastem kultury i będziemy mieli dla kogo i z kim robić wszystkie te piękne imprezy, festiwale i wydarzenia w mieście. Nie tylko te hipsterskie. Choć czasem też się dobrze zrelaksować na eko pikniku, z kawusią, przy dobrej muzyce. Bez ironii. Ale najpierw sprawmy, żeby wszyscy mogli w tej kulturze uczestniczyć. I to jest najważniejsze zadanie dla IK KMO na najbliższe lata. Mam nadzieję, że uda się je zrealizować. Choćby częściowo.

Michał Kubieniec

niedziela, 18 stycznia 2015

MIASTO WERBUSÓW


Na moim stosie "Zaległości z 2014 roku" pozostał jeszcze tylko jeden z numerów "Polityki", który był poświęcony Śląskowi, a przede wszystkim "pierońsko gryfnym Katowicom". Teraz zatem po niego siegam.
Dlaczego w ogóle do niego wracam? W środku pojawił się zestaw klisz tak dobrze znanych wszystkim, którzy tu mieszkają, ale nie "som stond". I nie zawsze chcą być. Nie są one dla mnie i dla wielu innych osób oczywiste, jednak ciągle powracają w debatach o tym miejscu. Chociażby o jego życiu politycznym, społecznym i działających tu instytucjach kultury (np. Muzeum Śląskie). O co konkretnie chodzi? O przymusową germanizację oraz polonizację. O figurę Innego. O dyskurs tożsamościowy oraz pytanie o tradycję i zakorzenienie. O utopijne i zachwycające wyobrażenie o wspólnocie górniczej oraz dystopijne i przerażające o jej rozkładzie. Wreszcie o ideę "małej ojczyzny", w domyśle przeciwstawionej "dużej ojczyźnie". Umieszczonej oczywiście w kontekście (wyczerpanych już chyba) rozważań o Europie Regionów, którą zastępuje o wiele według mnie ciekawsza rozmowa o Europie Miast. Po reanimacji jest to również dyskusja o Europie Państw.
Czy musieliśmy otrzymać taki właśnie zestaw? "Polityka" chciała sportretować Katowice, a namalowała wizerunek z profilu. Dość skrzywiony, wydestylowany i - niestety - do bólu stereotypowy. Bardzo duża część doświadczenia mieszkańców z tego powodu wyparowała. W szczególności opowieść o mieście, do którego można z dnia na dzień przyjechać, rozpocząć od przysłowiowego zera i w miarę łatwo realizować swoje plany. Jeżeli tylko jest się wystarczająco upartym, konsekwentnym oraz nastawionym na współdziałanie. Tak przedstawiał się Górny Śląsk moim rodzicom i w ogóle całej rzeszy werbusów. Ludziom, którzy ściągali tu w poszukiwaniu miejsca dla siebie z rożnych stron kraju w pierwszych, euforycznych latach dekady Gierka, ale również w okresie późniejszego kryzysu gospodarczego. Przyjeżdżali przede wszystkim za pracą, którą znaleźli właśnie w "siedlisku nowoczesności (...), retorcie kolosalnej" (Stefan Żeromski). Zamieszkali w jednej z "betonowych szuflad" – jak bloki wielkopłytowe nazywał Karol Habryka – wraz z innymi werbusami. Z tego powodu nie musieli identyfikować się z czymkolwiek. Z żadną tradycją lokalną, a właściwie konkretnym, wybiórczym wyobrażeniem o jej kształcie. Nikt ich też o odstępstwo od ortodoksji nie mógł oskarżyć.
W taki sposób odkrywam teraz ten obszar sam dla siebie.
Wskazany komentarz do artykułów w "Polityce" spotkał sie z wieloma zarzutami. Wytknięto mi m.in. to, że patrzę na Katowice z perspektywy własnego, ale jednocześnie dość powszechnego doświadczenia, które nic nam nie mówi o wyjątkowości Górnego Śląska. Teraz chciałbym na ten argument odpowiedzieć przywołując trzy intuicje.
Po pierwsze: budowanie i badanie idei miasta nie musi w ogóle odwoływać się do rozważań o regionie, w którym funkcjonuje, ponieważ różnorodna kultura miejska ma swoją własną, wewnętrzną i względnie autonomiczną wartość. Z tego powodu nie można posłużyć się figurą pars pro toto i powiedzieć, że esencją Górnego Śląska są Katowice. Tak jak Katowice to nie jest wyłącznie Górny Śląsk. Co więcej, może być ona również niespójna ze względu na wyjątkową historię, kulturę i topografię układu dzielnic.
Po drugie: w pojęcie tożsamości wcale nie musimy wkładać elementów unikatowych. Możemy ją - odmiennie - uznać za specyficzne i świadome układanie różnych treści, które przywozimy z wielu miejsc. Nie musimy zatem rozmawiać o tym, co otrzymujemy w spadku i dziedziczymy, ale o tym, co nadaje nam spójność i jest efektem naszej pracy. Nad sobą oraz swoim otoczeniem. Zamiast rozważań o tożsamości-rzeczy proponuję więc debatę o tożsamości-procesie.
Po trzecie: brak za-korzenienia nie musi od razu oznaczać wy-korzenienia, jak chcieliby moi krytycy. Bycie werbusem to nie jest stan przypadkowy i przejściowy. To określony i pozytywny światopogląd, który domaga się uznania. Uświadamiam to sobie w trakcie codziennych działań, ale również zderzając się z „twardymi” i „miękkimi” narracjami tożsamościowymi. Opisanymi w doktoracie Zofii Oslislo-Piekarskiej o “nowych Ślązakach” i designie, czy tekstach, które o Górnym Śląsku publikuje teraz Instytut Obywatelski.
Od razu zaznaczam przy tym, że we wszystkich wylistowanych przypadkach "nie musi" wcale nie oznacza od razu, że "nie może". Moim zadaniem jest jednak odnowienie przepięknego modernistycznego wyobrażenia (i marzenia) o Katowicach jako mieście przyjezdnych, którzy nie potrafią lub nie chcą się zakorzenić, ale jednocześnie wybierają opcję pełnego zaangażowania w rozwój tego miejsca. W mojej opinii to metafora, która może nam bardzo pomóc w zrozumieniu racjonalności takich decyzji. Pisząc i mówiąc o takich Katowicach będę zatem konsekwentnie używał pojęcia "włączanie się", odsyłając do terminu "obywatel plug-in", którym posługuje się Krzysztof Nawratek. Będę uciekał tym samym od słowa "przynależność", które zawsze zakłada podporządkowanie się. I "mocny" status tej przestrzeni, w której lądujemy.
Mój werbus werbuje się chętnie do życia miejskiego i na nie wpływa. Nie przynależy jednak do żadnej, jakkolwiek zdefiniowanej lub wyobrażonej społeczności górnośląskiej. Tym bardziej nie tworzy alternatywnej wspólnoty werbusów ze ścisłymi regułami selekcji i ograniczaniami dostępu. Nie może być inaczej, ponieważ nie podziela z innymi niczego ponad wolę współpracy. Odsłaniając karty: nie chcę nadmiernie przeceniać środowiska, w które jako werbus wchodzę po przeprowadzce do Katowic. Kontekst, w którym się znalazłem ma dla mnie oczywiście znaczenie i dlatego biorę go pod uwagę, gdy tutaj działam. Nic jednak ponad to. Uciekam tym samym od postmodernistycznego resentymentu, który wikła się w polityczny paradoks jajka - polis i kury - jednostki. Jednocześnie unikam liberalnego mitu wyzwolenia się z wszelkich ograniczeń i nieskrępowanej mobilności. Przekierowuję dyskusję o Katowicach z kolein wyżłobionych przez pytanie “co nas rożni?” na tory pytania “co możemy razem zrobić?”. Nie koniecznie drążąc uprzednio, skąd i kim jesteśmy.
W tym momencie chciałbym jeszcze powrócić do najlepszego ćwiczenia intelektualnego, które pozwala bronić się przed tradycją i zdefiniowanymi tożsamościami. Jest nim oczywiście dokładne studiowanie historii. W tym kontekście budowanie świata na poziomie minimum - werbowania, czyli przeprowadzki za pracą - odwołuje się do pewnie trochę już zapomnianego, ale typowo górnośląskiego doświadczenia wyjazdu do Altreichu w poszukiwaniu wyższych zarobków. Dziś nie pamiętamy, że na początku XX wieku był to najpoważniejszy problem lokalnych przedsiębiorstw przemysłowych, które pod względem wysokości pensji nie były w stanie konkurować z kopalniami i hutami w Zagłębiu Ruhry. Nie zwracamy uwagi na to, że z tej oto otwartości na poszukiwanie lepszego miejsca zrodziło się wiele istotnych treści kulturowych. Jakich konkretnie? Chociażby myślenie o lepszym projektowaniu kolonii robotniczych. Ponadto - pisząc nie całkiem poważnie - jedno z trzech najważniejszych świąt, których nazwy zaczynają sie na literę “G”. Grosse Pake, które pojawia się w towarzystwie Geltag oraz Geburtstag.
Czy takiego werbusa nie określa jednak współcześnie nijaka “tożsamość supermarketu”, która tworzy przestrzeń miejską i społeczną bez właściwości? Czy nie traktuje on Katowic jak jedno z miast, które leży na półce z rożnymi towarami: dzielnicami, społecznościami i wydarzeniami? Czy jest osobą, która wybiera tylko to, co mu w danej chwili odpowiada? Takim wydumanym zarzutom ostateczny cios zadaje praktyka. Bycie werbusem jest źródłem (nie tylko mojego) pełnego zaangażowania w sprawy miejsca zamieszkania, gdzie jedynym warunkiem włączenia jest zaakceptowanie reguł lub skuteczność pracy na rzecz ich gruntownej przebudowy. Pierwszą strategię przyjęłem na początku, żeby przygotować się do drugiej. Złożonej z działań kolektywu Miastoprojekt, Fundacji Napraw Sobie Miasto i grupy Pobudka Koszutka.
Moje miasto to Katowice katowiczan, czyli miejsce ludzi, którzy “wpinają się" w jego strukturę, a przez to ją przetwarzają i nadają jej nową logikę. Miasta, które tworzy wspólnotę przez pracę (również na jej rzecz), a nie jakąkolwiek zadekretowaną tożsamość - etniczną lub kulturową.


Paweł Jaworski