____ IDEA


Jesteśmy zanurzeni w mieście i miejskości.

Mieszkamy w Katowicach i codziennie korzystamy z przestrzeni, która tutaj powstaje. Właściwie to tworzymy ją za pomocą naszych działań zderzonych z decyzjami i wyborami innych użytkowników. Ten kontekst interesuje nas najbardziej. Czujemy się współodpowiedzialni za miasto, chcemy więc je lepiej rozumieć i mieć wpływ na to, jak funkcjonuje.


Kolektyw Miastoprojekt: Michał Kubieniec, Paweł Jaworski
________________________________________________________________________________________




piątek, 23 stycznia 2015

KULTURA JEST WAŻNA DLA ROZWOJU MIASTA


O znaczeniu kultury dla rozwoju miasta mówi się w Polsce od dobrych kilku lat. Największe natężenie dyskusji i widoczności tego zagadnienia mogliśmy obserwować w trakcie starań jedenastu dużych polskich miast o tytuł Europejskiej Stolicy Kultury w 2016 roku. Przekładało się to również na wzrost środków finansowych przeznaczanych z budżetu miast na kulturę oraz powoływanie nowych, funkcjonujących często na trochę innych zasadach niż wcześniej instytucji kultury oraz wyraźnie widoczne zabieranie głosu oraz działanie coraz młodszych ludzi o „świeżym spojrzeniu”. Po zakończeniu konkursu i ogłoszeniu Wrocławia zwycięzcą natężenie systematycznie spada, ale nie zanika, a dyskusje przybierają trochę innych tok.
Aktualnie kultura powraca najmocniej w kontekście tworzonej przez Ministerstwo Infrastruktury i Rozwoju Krajowej Polityki Miejskiej. Coraz poważniej kontynuowane są bowiem dyskusje o znaczeniu dla miasta polityki kulturalnej. Świadczy o tym między innymi powołanie przy Narodowym Centrum Kultury Zespołu ds. Miejskich Polityk Kulturalnych, zaangażowanego między innymi w konsultowanie ministerialnego dokumentu. Ów zespół w artykule „Kultura dla polityki miejskiej” podkreśla znaczenie kultury dla rozwoju miasta. Upatruje w niej źródeł umożliwiających wzmocnienie procesów rozwojowych oraz łagodzenie negatywnych skutków (…), [ponieważ – przyp. M.F.] tworzenie polityki kulturalnej i rozwój kultury należy uznać za jedno najbardziej skutecznych narzędzi uspójniania społeczności, a więc realizacji idei zrównoważonego rozwoju. Poza tym zdaniem Zespołu wykorzystywanie kultury i polityki kulturalnej jako czynnika rozwoju przyczynia się do włączenia mieszkańców w życie miasta, wzrostu atrakcyjności i konkurencyjności miasta, tworzenia więzi społecznych i zakorzenienia, sukcesu wszelkich procesów ingerujących w przestrzeń publiczną oraz pogłębienia współpracy międzysektorowej. To mocne argumenty, przemawiające za koniecznością wprowadzenia tak naprawdę systemowych rozwiązań, które pozwoliłyby na realizowanie działań kulturalnych, przyczyniających się do realnych zmian w mieście.
Widać tutaj wyraźnie, że kultura jest w Polsce interpretowana przede wszystkim jako narzędzie zmiany. Możemy mówić o zmianie społecznej, a nawet politycznej, niemniej wyraźnie oczekujemy zmiany, ale także coraz bardziej chcemy się w nią angażować. Kultura bowiem już dawno zatraciła swój elitarny charakter i coraz częściej jej tworzenie polega na budowaniu rzeczywistego, a czasami aktywnego uczestnictwa. Poza tym, jak słusznie zauważa Bożena Gierat-Bieroń, wzrastają w Polsce poczucie współodpowiedzialności za kulturę oraz aspiracje do współzarządzania kulturą w mieście, ponieważ kultura to przede wszystkim ludzie – ludzie w niej uczestniczący i ją tworzący.

Szczególnie istotna jest tutaj rola tych ostatnich, którzy nierzadko stoją przed przeciwnościami nie do przeskoczenia. Właśnie dlatego wspominane już systemowe rozwiązania są tak ważne, a zaraz za nimi wzrost środków finansowych w budżetach miast. Równie ważne jest zwiększenie zainteresowania finansowaniem przez podmioty prywatne. Miasto atrakcyjne pod względem oferty kulturalnej, to miasto oferujące z reguły wysoką jakość życia. Kultura bowiem nie tylko jest narzędziem zmiany, ale odzwierciedla rozwój miasta w innych obszarach. Ten rozwój jednak nie powinien być narzucany z góry. Kluczowy jest tutaj głos mieszkańców, którzy najlepiej wiedzą czego potrzebują w mieście, by chcieć w nim żyć i dobrze się w nim czuć. Miejska polityka kulturalna powinna mieć zatem ludzkie oblicze, bo bez tego nasze wielkie marzenia o idealnych do życia miastach nigdy nie zaczną być realizowane. Nie oczekujmy jednocześnie, że zmiana w podejściu do kultury w polskich miasta odbędzie się bez naszego udziału i już dziś zabierajmy się do pracy.

Martyna Fołta- Kulturoznawczyni, kurator. Prezes Stowarzyszenia Moje Miasto. Mocno zaangażowana w starania Katowic o tytuł Europejskiej Stolicy Kultury 2016. Przygotowuje na Uniwersytecie Śląskim pod opieką dr hab. prof. UŚ Marii Popczyk  rozprawę doktorską pt. "Estetyka a polityka. Sztuka współczesna w miejskiej przestrzeni publicznej". W kręgu jej zainteresowań znajdują się: muzeum, kuratorstwo, sztuka współczesna, filozofia, estetyka, miasto, przestrzeń publiczna, społeczeństwo, polityka kulturalna oraz zarządzanie kulturą.

środa, 21 stycznia 2015

DLACZEGO POTRZEBUJEMY MIASTA OGRODÓW


Instytucja Kultury Katowice – Miasto Ogrodów powstała z dawnego biura ESK Katowice 2016, koordynującego działania w konkursie Europejskiej Stolicy Kultury. Konkurs zakończył się przegraną Katowic, jednak miasto podjęło decyzję o zachowaniu instytucji i kontynuacji wdrażania stworzonego przez nią programu. Oczywiście program miał być realizowany w skromniejszym wymiarze. Dzisiaj zdania na temat  funkcjonowania instytucji są bardzo różne. Część osób nie widzi sensu w utrzymywaniu kolejnego molocha urzędniczego. Inni domagają się odmiennego podziału środków finansowych na kulturę, odbierając tym samym środki IK KMO. Niektórzy chcieliby, żeby instytucja organizowała liczne imprezy o wysokim poziomie artystycznym, które byłyby rozpoznawalne i promowały miasto. Zdarzają się również głosy o potrzebie sprofesjonalizowania biura, polegającego na wprowadzeniu do niego kuratorów, pracowników kultury czy menadżerów z wiedzą i doświadczeniem, a nie tylko studentów kulturoznawstwa (sam nim kiedyś byłem, żeby nie było). Natomiast władze miasta bezkrytycznie bronią swoich decyzji twierdząc, że IK KMO robi bardzo dużo dobrego dla miasta. Między tymi wypowiedziami znajduje się instytucja z ogromnym potencjałem, realizująca ciekawe projekty, jednak według mnie nie do końca wiedząca, w którą stronę podążać.  

Oczywiście możemy IK KMO zamknąć i zaoszczędzić trochę grosza. Wydaje mi się jednak, że na tle innych instytucji kultury w tym mieście i tak wypada ona nadzwyczaj dobrze. Miałbym paru innych i ciekawszych faworytów do likwidacji. Możemy również postawić na wielkie wydarzenia i światowych artystów. Stworzyć coś na kształt Krakowskiego Biura Festiwalowego. Tylko czy naprawdę chcemy w mieście festiwalizacji kultury? I czy mamy publiczność, która będzie z niej korzystała? Na pewno uzyskamy medialny sukces, ale czy zajdzie jakakolwiek społeczna zmiana w naszym mieście? Czy grupa aktywnych uczestników życia kulturalnego się powiększy? Śmiem twierdzić, że nie. Na pewno trzeba rozmawiać o profesjonalizacji biura czy podziale środków na kulturę w mieście, bo to tematy ważne. Pierwszy to sprawa priorytetowa dla każdej instytucji, która chce dobrze wypełniać swoje zadania. Drugi jest niezbędny dla zdrowego funkcjonowania kultury w mieście. Przede wszystkim jeśli nie chcemy jej monopolizacji. Tylko rozmawiajmy o tym rzeczowo i w oparciu o fakty, a nie emocje i chęć ugrania prywatnego interesu. Bo kultura to wspólna sprawa. Moim zdaniem w tej całej dyskusji nie zadano dotychczas najważniejszego pytania. Jakiej kultury chcemy i potrzebujemy w Mieście Ogrodów?  

Instytucja Kultury Katowice – Miasto Ogrodów może być ważna i potrzebna dla miasta. Musi jednak odpowiedzieć sobie na pytanie czym chce być i jaką kulturę chce uprawiać. Zalążki odpowiedzi, którą ja bym chciał usłyszeć już się tam znajdują. Zawierają się one w kilku realizowanych projektach, takich jak  jak Medialab, Biuro Dźwięku, Plac na Glanc czy Ambasada Młodych. Ktoś mógłby zapytać co to za projekty. Ciężko o nich gdziekolwiek przeczytać. Jaki w nich walor promocyjny? Żaden, bo to projekty niszowe, nastawione na proces, budowanie i aktywizowanie społeczności. Monotonna i żmudna praca, której efektem może być powstanie w Katowicach społeczeństwa obywatelskiego, zaangażowanego w sprawy miasta i chcącego współtworzyć kulturę w tym mieście, a nie tylko konsumującego i biernie przyglądającego się poczynaniom nielicznych aktywnych. To projekty, które według mnie w Katowicach mają sens, jeśli chcemy posiadać świadomą kultury publiczność, której aktualnie nie mamy i jeżeli chcemy zwiększyć niewielkie dzisiaj grono twórców kultury. Moim zdaniem musimy budować silne i liczne środowisko, żeby za parę lat nie okazało się, że kulturę w mieście dalej tworzy się tylko w paru instytucjach kultury, a inicjatywy oddolne można policzyć na palcach jednej ręki. Projekty takie jak Medialab czy Biuro Dźwięku kształcą ludzi z kompetencjami, którzy w przyszłości będą współtworzyć kulturalny pejzaż Katowic,wzbogacając go o nowe niezależne inicjatywy. Nawet kwartalnik KTW może stać się pismem zrzeszającym lokalnych dziennikarzy, blogerów czy pisarzy. Aktywizującym ich i dającym szanse do udziału w dyskursie o kulturze w Katowicach.

Działania IK KMO powinny iść w kierunku przekształcenia projektów na długofalowe, procesowe myślenie o kulturze.. To nisza, którą ta instytucja powinna się zająć. Tego Katowice potrzebują zdecydowanie bardziej niż kolejnego wielkiego festiwalu. Jest to misja na pewno mniej efektowna, medialna i przez to narażona na krytykę, co nie zmienia faktu, że jej rezultaty mogą być bardzo satysfakcjonujące. Tylko powolna praca z ludźmi, w dzielnicach, nastawiona na społeczną zmianę, może sprawić, że staniemy się miastem kultury i będziemy mieli dla kogo i z kim robić wszystkie te piękne imprezy, festiwale i wydarzenia w mieście. Nie tylko te hipsterskie. Choć czasem też się dobrze zrelaksować na eko pikniku, z kawusią, przy dobrej muzyce. Bez ironii. Ale najpierw sprawmy, żeby wszyscy mogli w tej kulturze uczestniczyć. I to jest najważniejsze zadanie dla IK KMO na najbliższe lata. Mam nadzieję, że uda się je zrealizować. Choćby częściowo.

Michał Kubieniec

niedziela, 18 stycznia 2015

MIASTO WERBUSÓW


Na moim stosie "Zaległości z 2014 roku" pozostał jeszcze tylko jeden z numerów "Polityki", który był poświęcony Śląskowi, a przede wszystkim "pierońsko gryfnym Katowicom". Teraz zatem po niego siegam.
Dlaczego w ogóle do niego wracam? W środku pojawił się zestaw klisz tak dobrze znanych wszystkim, którzy tu mieszkają, ale nie "som stond". I nie zawsze chcą być. Nie są one dla mnie i dla wielu innych osób oczywiste, jednak ciągle powracają w debatach o tym miejscu. Chociażby o jego życiu politycznym, społecznym i działających tu instytucjach kultury (np. Muzeum Śląskie). O co konkretnie chodzi? O przymusową germanizację oraz polonizację. O figurę Innego. O dyskurs tożsamościowy oraz pytanie o tradycję i zakorzenienie. O utopijne i zachwycające wyobrażenie o wspólnocie górniczej oraz dystopijne i przerażające o jej rozkładzie. Wreszcie o ideę "małej ojczyzny", w domyśle przeciwstawionej "dużej ojczyźnie". Umieszczonej oczywiście w kontekście (wyczerpanych już chyba) rozważań o Europie Regionów, którą zastępuje o wiele według mnie ciekawsza rozmowa o Europie Miast. Po reanimacji jest to również dyskusja o Europie Państw.
Czy musieliśmy otrzymać taki właśnie zestaw? "Polityka" chciała sportretować Katowice, a namalowała wizerunek z profilu. Dość skrzywiony, wydestylowany i - niestety - do bólu stereotypowy. Bardzo duża część doświadczenia mieszkańców z tego powodu wyparowała. W szczególności opowieść o mieście, do którego można z dnia na dzień przyjechać, rozpocząć od przysłowiowego zera i w miarę łatwo realizować swoje plany. Jeżeli tylko jest się wystarczająco upartym, konsekwentnym oraz nastawionym na współdziałanie. Tak przedstawiał się Górny Śląsk moim rodzicom i w ogóle całej rzeszy werbusów. Ludziom, którzy ściągali tu w poszukiwaniu miejsca dla siebie z rożnych stron kraju w pierwszych, euforycznych latach dekady Gierka, ale również w okresie późniejszego kryzysu gospodarczego. Przyjeżdżali przede wszystkim za pracą, którą znaleźli właśnie w "siedlisku nowoczesności (...), retorcie kolosalnej" (Stefan Żeromski). Zamieszkali w jednej z "betonowych szuflad" – jak bloki wielkopłytowe nazywał Karol Habryka – wraz z innymi werbusami. Z tego powodu nie musieli identyfikować się z czymkolwiek. Z żadną tradycją lokalną, a właściwie konkretnym, wybiórczym wyobrażeniem o jej kształcie. Nikt ich też o odstępstwo od ortodoksji nie mógł oskarżyć.
W taki sposób odkrywam teraz ten obszar sam dla siebie.
Wskazany komentarz do artykułów w "Polityce" spotkał sie z wieloma zarzutami. Wytknięto mi m.in. to, że patrzę na Katowice z perspektywy własnego, ale jednocześnie dość powszechnego doświadczenia, które nic nam nie mówi o wyjątkowości Górnego Śląska. Teraz chciałbym na ten argument odpowiedzieć przywołując trzy intuicje.
Po pierwsze: budowanie i badanie idei miasta nie musi w ogóle odwoływać się do rozważań o regionie, w którym funkcjonuje, ponieważ różnorodna kultura miejska ma swoją własną, wewnętrzną i względnie autonomiczną wartość. Z tego powodu nie można posłużyć się figurą pars pro toto i powiedzieć, że esencją Górnego Śląska są Katowice. Tak jak Katowice to nie jest wyłącznie Górny Śląsk. Co więcej, może być ona również niespójna ze względu na wyjątkową historię, kulturę i topografię układu dzielnic.
Po drugie: w pojęcie tożsamości wcale nie musimy wkładać elementów unikatowych. Możemy ją - odmiennie - uznać za specyficzne i świadome układanie różnych treści, które przywozimy z wielu miejsc. Nie musimy zatem rozmawiać o tym, co otrzymujemy w spadku i dziedziczymy, ale o tym, co nadaje nam spójność i jest efektem naszej pracy. Nad sobą oraz swoim otoczeniem. Zamiast rozważań o tożsamości-rzeczy proponuję więc debatę o tożsamości-procesie.
Po trzecie: brak za-korzenienia nie musi od razu oznaczać wy-korzenienia, jak chcieliby moi krytycy. Bycie werbusem to nie jest stan przypadkowy i przejściowy. To określony i pozytywny światopogląd, który domaga się uznania. Uświadamiam to sobie w trakcie codziennych działań, ale również zderzając się z „twardymi” i „miękkimi” narracjami tożsamościowymi. Opisanymi w doktoracie Zofii Oslislo-Piekarskiej o “nowych Ślązakach” i designie, czy tekstach, które o Górnym Śląsku publikuje teraz Instytut Obywatelski.
Od razu zaznaczam przy tym, że we wszystkich wylistowanych przypadkach "nie musi" wcale nie oznacza od razu, że "nie może". Moim zadaniem jest jednak odnowienie przepięknego modernistycznego wyobrażenia (i marzenia) o Katowicach jako mieście przyjezdnych, którzy nie potrafią lub nie chcą się zakorzenić, ale jednocześnie wybierają opcję pełnego zaangażowania w rozwój tego miejsca. W mojej opinii to metafora, która może nam bardzo pomóc w zrozumieniu racjonalności takich decyzji. Pisząc i mówiąc o takich Katowicach będę zatem konsekwentnie używał pojęcia "włączanie się", odsyłając do terminu "obywatel plug-in", którym posługuje się Krzysztof Nawratek. Będę uciekał tym samym od słowa "przynależność", które zawsze zakłada podporządkowanie się. I "mocny" status tej przestrzeni, w której lądujemy.
Mój werbus werbuje się chętnie do życia miejskiego i na nie wpływa. Nie przynależy jednak do żadnej, jakkolwiek zdefiniowanej lub wyobrażonej społeczności górnośląskiej. Tym bardziej nie tworzy alternatywnej wspólnoty werbusów ze ścisłymi regułami selekcji i ograniczaniami dostępu. Nie może być inaczej, ponieważ nie podziela z innymi niczego ponad wolę współpracy. Odsłaniając karty: nie chcę nadmiernie przeceniać środowiska, w które jako werbus wchodzę po przeprowadzce do Katowic. Kontekst, w którym się znalazłem ma dla mnie oczywiście znaczenie i dlatego biorę go pod uwagę, gdy tutaj działam. Nic jednak ponad to. Uciekam tym samym od postmodernistycznego resentymentu, który wikła się w polityczny paradoks jajka - polis i kury - jednostki. Jednocześnie unikam liberalnego mitu wyzwolenia się z wszelkich ograniczeń i nieskrępowanej mobilności. Przekierowuję dyskusję o Katowicach z kolein wyżłobionych przez pytanie “co nas rożni?” na tory pytania “co możemy razem zrobić?”. Nie koniecznie drążąc uprzednio, skąd i kim jesteśmy.
W tym momencie chciałbym jeszcze powrócić do najlepszego ćwiczenia intelektualnego, które pozwala bronić się przed tradycją i zdefiniowanymi tożsamościami. Jest nim oczywiście dokładne studiowanie historii. W tym kontekście budowanie świata na poziomie minimum - werbowania, czyli przeprowadzki za pracą - odwołuje się do pewnie trochę już zapomnianego, ale typowo górnośląskiego doświadczenia wyjazdu do Altreichu w poszukiwaniu wyższych zarobków. Dziś nie pamiętamy, że na początku XX wieku był to najpoważniejszy problem lokalnych przedsiębiorstw przemysłowych, które pod względem wysokości pensji nie były w stanie konkurować z kopalniami i hutami w Zagłębiu Ruhry. Nie zwracamy uwagi na to, że z tej oto otwartości na poszukiwanie lepszego miejsca zrodziło się wiele istotnych treści kulturowych. Jakich konkretnie? Chociażby myślenie o lepszym projektowaniu kolonii robotniczych. Ponadto - pisząc nie całkiem poważnie - jedno z trzech najważniejszych świąt, których nazwy zaczynają sie na literę “G”. Grosse Pake, które pojawia się w towarzystwie Geltag oraz Geburtstag.
Czy takiego werbusa nie określa jednak współcześnie nijaka “tożsamość supermarketu”, która tworzy przestrzeń miejską i społeczną bez właściwości? Czy nie traktuje on Katowic jak jedno z miast, które leży na półce z rożnymi towarami: dzielnicami, społecznościami i wydarzeniami? Czy jest osobą, która wybiera tylko to, co mu w danej chwili odpowiada? Takim wydumanym zarzutom ostateczny cios zadaje praktyka. Bycie werbusem jest źródłem (nie tylko mojego) pełnego zaangażowania w sprawy miejsca zamieszkania, gdzie jedynym warunkiem włączenia jest zaakceptowanie reguł lub skuteczność pracy na rzecz ich gruntownej przebudowy. Pierwszą strategię przyjęłem na początku, żeby przygotować się do drugiej. Złożonej z działań kolektywu Miastoprojekt, Fundacji Napraw Sobie Miasto i grupy Pobudka Koszutka.
Moje miasto to Katowice katowiczan, czyli miejsce ludzi, którzy “wpinają się" w jego strukturę, a przez to ją przetwarzają i nadają jej nową logikę. Miasta, które tworzy wspólnotę przez pracę (również na jej rzecz), a nie jakąkolwiek zadekretowaną tożsamość - etniczną lub kulturową.


Paweł Jaworski

poniedziałek, 12 stycznia 2015

WPLĄTANI W GENTRYFIKACJĘ


Dyskusja o gentryfikacji w Polsce powoli nabiera rozpędu. W wielu dużych miastach problem się nie tylko dostrzega, ale zaczyna się o nim szczegółowo rozmawiać. W Krakowie o Kazimierzu. We Wrocławiu o Nadodrzu. W Warszawie o Pradze. Atakuje się modne kawiarnie, kluby czy galerie. Winnych szuka się wśród artystów, aktywistów czy po prostu hipsterów. Oskarża się ich o zawłaszczanie przestrzeni miejskiej. O komercjalizację dzielnic. I o coraz wyższe czynsze. W ten sposób oddalając się od sedna problemu. Błędnie definiując przyczyny. I nie szukając rozwiązań. Dyskutujemy pustymi sloganami, emocjami i strachem przed wszystkim, co jest nowe i jakąkolwiek zmianą. Nie próbujemy zrozumieć procesu. Nie posługujemy się danymi i wiedzą. A bez tego nie jesteśmy w stanie znaleźć wyjścia. Dlatego rzucamy też łatwymi hasłami i oskarżeniami. Tylko szkoda, że celujemy w złym kierunku.

Zacznijmy od stwierdzenia, że gentryfikacja, szczególnie ta gwałtowna, nagła i brutalna, może wyrządzić wiele złego. To nie ulega wątpliwości. Tylko czy obwiniając różne działające w mieście podmioty, wymienione przez ze mnie we wstępie, nie szukamy przypadkiem w nieodpowiednim miejscu? Sytuacja jest o tyle zabawna, że bardzo często ci, którzy rozpoczynali “modę” na pewne dzielnice rozkręcając w nich różne, twórcze miejsca, później się z tych terenów wynosili ze względu na ich dużą popularność. Oczywiście przy okazji potępiając kolejnych, którzy za nimi przychodzili. Kto z nich ma większe prawo do miasta? Dlaczego jedni mają, a inni już nie? Czy ci, którzy byli na początku, są z założenia lepsi od następnych? Czy nowe nie ma prawa się pojawić? Czy jest gorsze od starego? W jaki sposób oddzielić kawiarnię gentryfikującą od tej, która służy dzielnicy? Nie ma odpowiedzi na te pytania, ponieważ wszystko tu się przenika, mogąc stanąć jednocześnie po obu stronach konfliktu. Dochodzimy w ten sposób do ściany. Na podobnej zasadzie można by oskarżyć Fundację Bęc Zmiana, która zapoczątkowała swoją instalacją jelonkową modę na Powiśle. Tylko czy takie doszukiwanie się pierwszych gentryfikatorów ma sens? Czy coś wnosi do dyskusji? Czy to nie hamuje jakichkolwiek inicjatyw? Tak na prawdę to wszyscy jesteśmy wplątani w gentryfikację, a nic-nie-robienie i oskarżanie innych jest jeszcze gorsze. Jest zwykłą ucieczką od wzięcia odpowiedzialności.

Nie jestem w stanie również zrozumieć pewnej fascynacji rozpadającymi się dzielnicami, wśród wielu ich obrońców. Każdy remont, przebudowa, zmiana odbierana jest jako atak na klimat tego terenu. Niszczy jej niepowtarzalność. Unifikuje ją i banalizuje. Ciężko mi nawet takie zarzuty skomentować. Oddałbym po prostu głos samym mieszkańcom. Do tego dochodzi ciągły strach przed wzrostem wartości nieruchomości. Nie remontujmy budynków. Nie kładźmy nowych dróg i chodników. Nie doprowadzajmy komunikacji publicznej. Nie twórzmy skwerów i przyjaznych przestrzeni publicznych. Nie wspierajmy lokalnego handlu. Nie organizujmy miejsc pracy. Wszystko to grozi tym, że dzielnica stanie się przyjazna, a co za tym idzie: zacznie przyciągać nowych mieszkańców i ceny pójdą w górę. Tak na prawdę nie powinniśmy nic robić. Jakakolwiek aktywność jest niewskazana. Zmiana jest nie potrzebna. Dzielnica jest w rozkwicie.

Co w takim razie zrobić, żeby było lepiej, nie wpadając przy okazji w pułapkę gentryfikacji? Jak planować zmiany dla mieszkańców? Dla wszystkich. Bez podziału na starych i nowych. Ciekawym przykładem jest to co zaczyna się dziać w Łodzi. Rewitalizacja z prawdziwego zdarzenia. Nie dotycząca tylko infrastruktury, a skupiająca się również na społecznym wymiarze. Pytająca mieszkańców o zdanie i starająca się odpowiedzieć na ich potrzeby. Nie łudźmy się jednak, że gentryfikacja w tym przypadku nam odpuści. Każda zmiana na lepsze czy społeczna czy infrastrukturalna sprawia, że miejsce zachęca do inwestowania. Do mieszkania. Spędzania czasu. To wszystko wiąże się ze wzrostem wartości takiego terenu, również finansowym. W omawianym przypadku możemy jednak kontrolować zachodzące procesy. Mamy większą świadomość, kompetencje i narzędzia do ich przeprowadzania. Możemy też reagować od razu, gdy zobaczymy negatywne skutki naszych działań.

Przykład Łodzi pokazuje, że “winnych” nie warto szukać wśród różnych aktywnych osób. Lepiej zapytać władze naszych miast o to, w jaki sposób zarządzają procesem rewitalizacji. Jak nadzorują całość. Jak wygląda polityka lokalowa i mieszkaniowa na obszarze interwencji. Jakie wyznaczyły reguły gry dla deweloperów, którzy się na tym terenie pojawią. Komu te zasady tak naprawdę służą.

To, co my możemy zrobić, to wymuszać na naszych władzach, żeby taką politykę prowadziły. Żeby stwarzały możliwości do współistnienia starego z nowym, a nie wzajemnego zwalczania się. Tworzyły przestrzeń dla różnorodnych działań, adresowanych do różnych grup odbiorców. Miejsca, gdzie punkty komercyjne sąsiadują z ogólnodostępnymi. Gdzie mieszkania są osiągalne dla wszystkich.

Dlaczego o tym wszystkim piszę? Dlatego, że sam działam i prowadzę biznes na katowickiej Koszutce. Dzielnicy, która zmienia się dość dynamicznie. Do której chętnie wprowadzają się młodzi ludzie. Czy chcę się wytłumaczyć i poszukać uzasadnienia? Nie, po prostu czuję się odpowiedzialny za miejsce, w którym jestem i chciałbym je współtworzyć. Razem z Pawłem, z którym piszę bloga, a który również angażuje się w sprawy lokalne. Ponadto chciałbym, żeby Koszutka była miejscem dla wszystkich, którzy w niej mieszkają i w jakikolwiek korzystają z tego, co ma do zaoferowania. Żeby każdy się w niej dobrze czuł. I żeby o uczestnictwie w jej życiu nie decydowała tylko i wyłącznie grubość portfela.


Michał Kubieniec