____ IDEA


Jesteśmy zanurzeni w mieście i miejskości.

Mieszkamy w Katowicach i codziennie korzystamy z przestrzeni, która tutaj powstaje. Właściwie to tworzymy ją za pomocą naszych działań zderzonych z decyzjami i wyborami innych użytkowników. Ten kontekst interesuje nas najbardziej. Czujemy się współodpowiedzialni za miasto, chcemy więc je lepiej rozumieć i mieć wpływ na to, jak funkcjonuje.


Kolektyw Miastoprojekt: Michał Kubieniec, Paweł Jaworski
________________________________________________________________________________________




niedziela, 26 lutego 2017

Hala Parkowa halą targową?

Jakiś czas temu przez lokalne media przewinęła się dyskusja na temat zagospodarowania Hali Parkowej w Katowicach. Hali nie byle jakiej, bo o ciekawej historii i architekturze, którą z lat świetności pamiętają starsi katowiczanie. Początkowo była tu hala widowiskowa, później atelier filmowe, dyskoteka, aż w końcu dostosowano ją do celów handlowych, które pełni po dziś dzień. W związku z wypowiedzeniem umowy ostatniemu najemcy wśród polityków, dziennikarzy i samych mieszkańców zaczęły pojawiać się nowe pomysły na jej zagospodarowanie. Dobrze, że rozmawiamy, bo obiekt jest własnością miasta i naszym wspólnym dobrem, więc warto żeby powstało w nim coś sensownego i realnie służącego mieszkańcom. Wśród pomysłów największy rozgłos zyskał ten dotyczący stworzenia tu hali targowej. Wydaje się, że to pomysł świetny, bo w zalewie centrum handlowych brakuje nam prawdziwego lokalnego handlu i przestrzeni mu poświęconych. A Hala Parkowa mogłaby się dobrze w takiej roli sprawdzić.
Jest coś co mnie jednak w tej dyskusji trochę niepokoi...


Nie chciałbym negować samego pomysłu, który uważam za bardzo ciekawy i wart przedyskutowania. Południowe Śródmieście na pewno takiej przestrzeni bardzo potrzebuje. Nie trafiają do mnie za to argumenty, których używali zwolennicy takiego rozwiązania. Rozmawiając o halach targowych, często mówi się o takich miastach jak Barcelona, Madryt czy Rotterdam, w których możemy znaleźć imponujące realizacje targowe, obiekty wręcz ikoniczne. Chcielibyśmy, żeby i w naszym mieście wreszcie taki budynek powstał. Najlepiej zaprojektowany przez znanego architekta, bo podobno przyciągnie to do nas turystów, a miastu zbuduje świetny wizerunek. Targi są przecież teraz takie trendy i modne w całej Europie. I niestety przez takie myślenie po raz kolejny popełniamy ten sam błąd. Chcemy budować na pokaz, tworzyć kolejne ikony i szukać efektu Bilbao. Ja rozumiem, że żyjemy w mieście wielkich wydarzeń i inwestycji, ale może wreszcie warto pójść o krok dalej i wyciągnąć naukę z dotychczasowych działań. Tym bardziej, że takie rozwiązania nijak się mają do tego co zrobiono w miastach, na które się tak często powołujemy.


Myśląc o halach targowych zacznijmy myśleć systemowo, a nie wizerunkowo. Nie twórzmy pojedynczych przestrzeni na pokaz a zastanówmy się gdzie i w jakiej skali są one potrzebne. Szukajmy rozwiązań miejskich problemów i starajmy się odpowiadać na potrzeby mieszkańców. Zadajmy sobie na starcie parę pytań - czy na pewno potrzebujemy dużej hali, czy może tylko zwykłego lokalnego bazarku. Kto będzie do danego miejsca przychodził, kto będzie w nim sprzedawał, jakie będą warunki najmu i czy będzie to miejsce dostępne. Pamiętajmy również, że nie w każdej hali, nawet dobrze zaprojektowanej chcą się wystawić drobni handlarze. Wiele przeskalowanych i źle pomyślanych hal już stworzono i warto by było, żeby Katowice nie czerpały z takich wzorców. To są ważne kwestie, które powinniśmy poruszyć na samym początku. Analiza społeczno-ekonomiczna powinna być przed tą architektoniczną. A jak już tak bardzo chcemy Barcelony, to inspirujmy się raczej jej strategią rozwoju a nie imponującą estetyką inwestycji targowych. To właśnie tam działa specjalna instytucja zajmująca się promocją i rewitalizacją hal targowych, a miejskim zarządzeniem handel uliczny ma być obecny w każdej dzielnicy. Podobnie wygląda to w wielu innych europejskich miastach.


Dlatego nie rozmawiajmy tylko o Hali Parkowej. Niech ona będzie tylko punktem wyjścia do szerszej rozmowy. I zamiast myśleć wizerunkowo, pomyślmy o tym czego realnie potrzebujemy. Inaczej możemy bardziej zaszkodzić niż pomóc.

Michał Kubieniec









niedziela, 13 listopada 2016

To nie Hala Koszyki jest winna gentryfikacji

Dyskusja o gentryfikacji w Polsce to najczęściej rzucanie sloganami i łatwymi oskarżeniami zamiast rzeczowej rozmowy. Z jednej strony mamy polską klasę średnią trywializującą problem i pogardzającą tymi, których nie stać na korzystanie z życia miejskiego. Ich refleksja na temat nierówności społecznych ogranicza się do stwierdzeń, że Polaki cebulaki zazdroszczą, mentalnie nie dojrzeli i sami są sobie winni. Z drugiej strony mamy grupę aktywistów, którzy stawiają się po przeciwnej stronie barykady. Na debatach pięknie opowiadają o budowaniu inkluzywnej wspólnoty i demokracji miejskiej, w kontekście gentryfikacji skupiają się raczej na pogardliwym ośmieszaniu i wykluczaniu,  jednak w ich przypadku ofiarami są hipsterzy czy mieszczanie. Do tego krzyczą o gentryfikacji jak tylko zobaczą drogą rzodkiewkę na mieście a na każdą inwestycję komercyjną patrzą z paniką i przerażeniem. Tutaj nie ma miejsca na rozmowę, analizę sytuacji i szukanie rozwiązań. Zamiast tego są emocjonalne wpisy i wojna plemion. A to nas bardzo oddala od istoty problemu.

Nie inaczej jest w przypadku Hali Koszyki. Mieszkając w Katowicach i patrząc z boku na to co dzieje się w Warszawie, można zauważyć powierzchowność prowadzonej tam dyskusji. Centrum wcale nie jest lepsze od peryferii. Zewsząd słyszymy opowieści o złym inwestorze i bananowej młodzieży, którzy wspólnymi siłami niszczą Warszawę. Ale to nie oni są odpowiedzialni za gentryfikację. To nie przez nich nie ma w mieście dostępnego handlu ulicznego. To nie przez nich nie ma taniej gastronomii. Jak chcemy już kogoś obwiniać to obwiniajmy władze miasta, bo to one mają narzędzia do prowadzenia szeroko zakrojonej polityki miejskiej, włączając w to politykę mieszkaniową, lokalową, czy kulturalną. To one mogą zapobiegać rozwarstwieniom społecznym i przeciwdziałać gentryfikacji. No chyba, że wierzymy w dobrego inwestora i niewidzialną rękę rynku. Hala Koszyki nie byłaby problemem gdybyśmy mieli dostęp do miejskich hal targowych i bazarów. Gdybyśmy wspierali bary mleczne czy kooperatywy spożywcze. Gdybyśmy prowadzili rozsądną politykę mieszkaniową oferującą tanie mieszkania. Jej obecność byłaby wtedy tylko i wyłącznie elementem miejskiego krajobrazu. Dodatkiem nie mającym wpływu na ceny mieszkań czy dostępność usług. Problem pojawia się w momencie kiedy nie mamy wyboru. Kiedy drogie miejsca wypierają tanie. Kiedy nie stać nas na korzystanie z podstawowych usług a kolejne inwestycje windują koszty naszego utrzymania w górę. I kiedy miasto nie widzi w tym problemu, uważając to za naturalny rozwój. To są kwestie, o których powinniśmy rozmawiać w kontekście gentryfikacji. Przecież nie chodzi o to, żeby blokować wszystkie inwestycje w strachu przed tym zjawiskiem a o to, żeby wpisywać je w miejskie strategie planowania. Zamiast się skupić na wpływaniu na miejskich urzędników, żeby prowadzili zrównoważoną politykę miejską skupiamy się na walce ze złym inwestorem i hipsterskimi kawiarniami. Tylko, że ta walka donikąd nie prowadzi. Nie rozwiązuje żadnego problemu. Oczywiście możemy rozmawiać o społecznej odpowiedzialności biznesu ale liczenie tylko i wyłącznie na nią to bezkrytyczna pochwała wolnego rynku. To  władza ustala zasady na jakich biznes funkcjonuje w mieście i to ona powinna dbać o interes społeczny. Inwestor zawsze wybierze komercyjny sukces. I nie możemy mieć do niego o to pretensji.


Jak zauważa Prof. Omilanowska w wywiadzie dla Gazety Wyborczej, prowadzenie i finansowanie hali targowej to rola przede wszystkim miasta a nie prywatnego inwestora. W związku z tym zamiast hejtować Koszyki warto zadbać o to, żeby w śródmieściu pojawiły się miejskie hale targowe będące przestrzeniami wspólnymi i dostępnymi. Żebyśmy mieli sensowna politykę mieszkaniową, usługi publiczne wysokiej jakości, dobrze rozpisane plany miejscowe czy programy wsparcia dla lokalnego handlu. A wszystko po to żeby ryzyko gettoizacji było jak najmniejsze a każdy obywatel czuł się dobrze w swoim mieście. I nie chodzi mi o odgórne sterowanie całym procesem przez władze miejskie. Zależy mi raczej na wypracowaniu strategii włączających  różnych miejskich graczy- kooperatywy, organizacje pozarządowe, przedsiębiorców, jak i nas obywateli w rozwiązywanie miejskich problemów. Rola władzy jest tu dosyć istotna ale nie możemy zapomnieć, że to od nas samych zależy jak ta władza funkcjonuje. To my jako obywatele powinniśmy domagać się rozwiązań, które leżą w naszym interesie. Uważam, że tak powinno się walczyć z gentryfikacją a nie poprzez oburzenie i rzucanie sloganami.

Michał Kubieniec

niedziela, 24 kwietnia 2016

NA GRANICY


Przestrzeń Cieszyna badam z Fundacją Napraw Sobie Miasto od września zeszłego roku. Pierwszy raz przyjechaliśmy nad Olzę na zaproszenie Uniwersytetu Śląskiego, żeby ze studentami tej uczelni analizować funkcjonowanie dawnej strażnicy granicznej przy ul. Zamkowej 1 i jej otoczenia. Drugi raz ściągnęła nas Świetlica Krytyki Politycznej, która realizuje projekt „Śródmieście Cieszyna się zmienia!”. Wówczas ze studentami architektury z Polski i Czech pracowaliśmy nad prostymi pomysłami katalizującymi proces rewitalizacji tego obszaru. Szukaliśmy wnęk w kamienicach, fragmentów jezdni wyłączonych z ruchu, pustych działek i zaniedbanych skwerów, czyli miejsc, które mogą przekształcić i ożywić różne osoby oraz instytucje związane z Cieszynem. Interesowała nas nie tyle przestrzeń, co konsekwencje wynikające ze współpracy podmiotów, które wezmą do ręki przygotowane przez nas prototypy urbanistyczne. Trzeci raz pojawiliśmy się w mieście za sprawą Zamku Cieszyn, żeby prowadzić warsztaty z obecnym zarządcą i użytkownikami budynku dawnej strażnicy oraz przedstawicielami Urzędu Miasta i radnymi.

Co było kontekstem i celem naszej pracy? W trakcie rozmów powracał do nas opublikowany przez Gazetę Wyborczą artykuł Cieszyn odzyskany. Dobra zmiana nad Olzą, który opisywał losy tego obiektu i działalność Świetlicy w sposób bardzo jednostronny, a także opinie krytyków i historyków architektury. Rozmowa o wątkach kompozycyjnych nie pozwalała nam zejść głębiej, choć razem wyznaczyliśmy sobie zadanie do zrealizowania: opracowanie wspólnej wizji zagospodarowania i funkcjonowania budynku, a także zaplanowanie pierwszych kroków służących wdrażaniu zmian. Chcieliśmy przeanalizować różne argumenty i przy okazji nie pokłócić się mimo silnych emocji związanych z tą sprawą, więc zaczęliśmy od właściwego nazwania przedmiotu warsztatów. Dotychczas spór toczył się wokół formy dawnej strażnicy i poglądów na temat jej stanu technicznego, uznaliśmy więc, że pora przyjrzeć się ważnemu miejscu w mieście oraz jego energii społecznej. Szukaliśmy punktów stycznych różnych stanowisk, ale równocześnie tworzyliśmy protokół rozbieżności.

Okazało się, że trzy rzeczy na pierwszy rzut oka blokują porozumienie. Były to przede wszystkim wspomniane już rozwiązania architektoniczne, które jedna grupa odczytywała jako modernistyczną formę godną zachowania i ochrony, a druga grupa jako przeciętną bryłę zasłaniającą widok na Wzgórze Zamkowe. Ludzi dzieliła również symbolika granicy, stanowiąca – z jednej strony – podstawę rozmowy o iluzorycznym świecie bez granic i sąsiedzkim życiu dwóch narodów w rozciętym mieście, a z drugiej strony bezwartościową blokadę, utrudniającą funkcjonowanie współczesnego Cieszyna. Barierą była także historia tego miejsca, dla jednych oparta na złych wspomnieniach o kontroli granicznej i zachowaniu strażników, a dla drugich zbudowana na sentymentalnych opowieściach o lokalnych przemytnikach i kulturze „mrówek”, które powtarzają wszyscy mieszkańcy powiatów przygranicznych.

Dwa elementy łączyły jednak ludzi i z tego powodu mogły stanowić punkt oparcia dla dalszej rozmowy. Po pierwsze, doceniali lokalizację miejsca, czyli bliskość śródmieścia, terenów rekreacyjnych nad rzeką i samego mostu. Po drugie, uznali jego wysoką wartość społeczną, czyli sumę aktywności jego użytkowników, silnych powiązań między nimi, a także ich otwartości, dzięki której budynek przy ul. Zamkowej 1 jest do dziś inkubatorem kolejnych inicjatyw mieszkańców. W ten sposób udało nam się odczarować konflikt. Dotarliśmy do pytania, na które nie można spekulatywnie udzielić prostej odpowiedzi: czy przeniesienie organizacji związanych z tym miejscem do innego budynku w Cieszynie nie spowoduje tego, że na zawsze utracimy wspomniane relacje? To ryzyko jest realne i namacalne, więc warto pracować nad koncepcją nawet daleko idącej przebudowy, którą można przygotować w formule warsztatów projektowych lub konkursu. Nie tracąc oczywiście z oczu zagrożenia związanego z rozpadem tego potencjału.

Ten mały krok ma ważne konsekwencje. W pełni wybrzmiał głos, że wartość społeczna miejsca jest wartością nadrzędną i łączącą ludzi, więc to od niej należy zaczynać dalsze prace i dyskusję o mieście lub jego fragmentach. Perspektywa wyłoniła się ze wspólnej rozmowy różnych osób zaangażowanych w życie publiczne Cieszyna, a nie z opinii eksperckich, które w tej debacie pełnią rolę służebną. Możemy więc ruszyć dalej i zrobić drugi krok. Powinien nam jednak towarzyszyć burmistrz, który ostatecznie zdecyduje o losie budynku dawnej strażnicy.


Paweł Jaworski

niedziela, 7 lutego 2016

ARCHITEKTURA W RAMACH ESK


Postanowiłem wybrać się na wycieczkę do Wrocławia, czyli do nowej Europejskiej Stolicy Kultury. Świadomie odpuszczając weekend otwarcia, który ze swoim patosem, wielością eventów i tłumem ludzi raczej nie sprzyjałby refleksji. Reflektory nieco przygasły, więc ze spokojem mogłem sprawdzić atrakcje jakie przygotowało miasto z okazji inauguracji ESK. Nie zamierzam się tu skupiać na krytyce tego jak Wrocław przygotował się do roku obchodów, co robi już wiele osób, bo to jeszcze nie czas na takie oceny. Poza tym cała dyskusja jak na razie skupia się na prywatnych oskarżeniach, wylewaniu żalu i emocjach, zamiast na tym co najważniejsze, czyli na kulturze. Ja, zamiast bawić się w podsumowania czy skreślanie na starcie wrocławskich przygotowań, wolałem się skomentować to,  co już się dzieje. W związku z tym, napiszę parę słów o wystawie “Made in Europe”, przygotowanej wspólnie przez Muzeum Architektury i Fundację Miesa van der Rohe.

“Made in Europe” to wystawa poświęcona najważniejszej europejskiej nagrodzie w dziedzinie architektury (przynajmniej tak twierdzą organizatorzy), czyli nagrodzie im. Miesa van der Rohe. To też przy okazji otwarcie cyklu wydarzeń o tematyce architektonicznej w ramach roku obchodów ESK. Przyznam szczerze, że fakt włączenia architektury jako ważnej dziedziny kultury w rok obchodów był dla mnie miłym zaskoczeniem. Liczyłem i dalej liczę, że będzie to okazja do refleksji nad jej aktualną kondycją,  wyzwaniami przed jakimi stoi i etyką zawodu architekta. Pierwsze wydarzenie jednak mnie totalnie rozczarowało. Wystawa prezentująca historię europejskiej nagrody to porażka zarówno pod względem formy jak i treści. Ekspozycja prezentowana była w dużej części na planszach kiepskiej jakości, chaotycznie i niestarannie rozwieszonych, które pasują bardziej do szkolnych gablotek, niż na tak ważną wystawę. Nie dość, że elementy ekspozycji wyglądały nieciekawie, to do tego całość pod względem wizualnym również nie powalała. Grafika i elementy identyfikacji wizualnej, wyglądały na dobrane przypadkowo i kompletnie nieprzemyślane. Zamiast porządkować treść wystawy, sprawiały, że była ona jeszcze bardziej nieczytelna. Do tego aranżacja, która nie zostawiała odbiorcy oddechu, na małej przestrzeni starając się pomieścić jak najwięcej elementów. Makiety obiektów, które same w sobie mają duży potencjał, zostały tutaj stłamszone przez ich duże nagromadzenie w jednym ciasnym pomieszczeniu i zestawione z kiepsko zaaranżowanymi i zaprojektowanymi planszami. Nie to jest jednak najważniejsze w całej wystawie. Najistotniejsza powinna być jej treść i próba wprowadzenia ciekawej narracji o współczesnej architekturze. Niestety i tutaj wystawa kuleje. Jest zwykłym przeglądem nagrodzonych prac ułożonych chronologicznie i umieszczonych w kontekście innych ważnych wydarzeń wpływających na architekturę czy zmieniających losy świata. Taka można by powiedzieć typowo SARP-owska wystawa. Niestety zarówno nazwiska architektów, jak i prezentowane wydarzenia są często bardzo oczywiste i ograne, a treść wystawy ogranicza się do prezentacji, z której nic nie wynika, poza pokazaniem bardziej lub mniej ciekawych projektów. Nie wykorzystano tej okazji i tematu do krytycznego przyjrzenia się naszemu dziedzictwu architektonicznemu, do próby pobudzenia dyskusji o tym co tu i teraz, ani też do szukania nowego języka, kontekstów czy problemów, z którymi architektura musi się dzisiaj mierzyć. Nie poruszono żadnych nieoczywistych wątków ani nie postarano się przełamać granic dyscypliny. Obejrzeliśmy za to trochę ładnych makiet, zdjęć i poczytaliśmy co nie co o historii architektury, niestety przedstawionej bardzo podręcznikowo. 

Z drugiej strony może nie powinienem oczekiwać, że wystawa skupiająca się na bądź co bądź bardzo gwiazdorskiej nagrodzie, traktującej architekturę w sposób ikoniczny, będzie mówiła coś ciekawego o współczesności tej dziedziny. Chyba myślałem, że jej historia i ranga staną się tylko punktem wyjścia do zadania paru ważnych pytań i dyskusji nad jej rolą czy misją, jak również nad znaczeniem nagradzanych obiektów i architektów, kreujących krajobraz naszych miast i miasteczek. Tego przynajmniej oczekiwałbym od Wrocławia, który będąc Europejską Stolicą Kultury powinien dyskutować, redefiniować, prowokować, wyznaczać kierunki poszukiwań, a nie tylko utrzymywać status quo i składać pokłony. Niestety pierwsza wystawa nie spełnia tych oczekiwań, bo zamiast mierzyć się z problemami jest kolejną formą składania hołdu i otwierania szampana.  Czekam na moment, w którym twórcy ekspozycji zauważą, że taki zwietrzały trunek mało komu już smakuje.

Michał Kubieniec

niedziela, 3 stycznia 2016

SKORO NOWA URBANISTYKA JEST ODPOWIEDZIĄ, TO JAKIE JEST PYTANIE?



Stoję naprzeciw pustych działek przy al. Korfantego w Katowicach powstałych po wyburzeniu DH Centrum oraz Pałacu Ślubów i myślę o tekście na temat przebudowy tego miejsca, który napisałem półtora roku temu z Michałem Kubieńcem. Był to głos przeciwko postmodernistycznej koncepcji miasta zbudowanej na resentymencie, a w obronie modernizmu rozumianego jako umiejętność stawiania pytań projektowych i szukania na nie odpowiedzi. Nie chcieliśmy zderzać starej i nowej doktryny urbanistycznej, zawartej w projekcie konkursowym z 2006 r. oraz jego teoretycznych i publicystycznych uzasadnieniach, ponieważ nie interesowała nas dyskusja o własnych lub cudzych preferencjach. Wyszliśmy od intuicji, że rozważanie dylematu: śródmiejskie kwartały zabudowy z układem placów i ulic czy bloki swobodnie rozmieszczone w zieleni, prowadzi nas donikąd. Jest jałowe i ukrywa swoją ekonomiczną podstawę: gra nie toczy się przecież o estetykę, ale o gospodarowanie nieruchomościami. Idea dogęszczania w uproszczonej wersji wymaga nadal ciągłej krytyki i oporu, o czym przekonałem się w trakcie zeszłorocznych debat w różnych miejscach w Polsce. Składając noworoczne życzenia naszym pięknym miastom, wracam do tego, o czym wtedy rozmawialiśmy.

Chciałbym, żeby 2016 r. był czasem radykalnego myślenia urbanistycznego, czyli takiej formy, która sięga do korzenia (radix). Co to dokładnie znaczy? We wspomnianej „wypowiedzi założycielskiej” kolektywu MIASTOPROJEKT przywoływaliśmy fragment wstępu do Koszmaru partycypacji Marcusa Miessena. Jego autor, Kacper Pobłocki, analizował wizytę Jana Gehla w Poznaniu i pokazywał, jak bardzo dyskusja o projektowaniu przestrzeni publicznej może nas odciągnąć od zasadniczych problemów miejskich. Dzieje się tak chociażby wtedy, gdy zajmujemy się ławkami na placu, nie zastanawiając się, kto na nich będzie siedział, a raczej: kto tego nie będzie mógł zrobić, ponieważ nie będzie mógł do centrum dotrzeć lub nie będzie go na to stać. Podobnie sprawa wygląda z monumentalnymi gmachami kultury. 
Mieszankę wybuchową otrzymamy, gdy dołożymy powtarzane często mity o rzekomej dehumanizacji przestrzeni publicznej ukształtowanej na modernistyczną modłę. Nikt tego nigdy dokładnie nie zbadał, a obserwowanie życia sąsiedzkiego i projektów animacyjnych realizowanych przez samych mieszkańców oraz przedsiębiorców działających w takich miejscach dowodzi czegoś zupełnie przeciwnego.

Idea dogęszczenia miasta to po prostu realizowanie nowych obiektów na terenach, które przedstawiane są jako rezerwa inwestycyjna lub obszary zagospodarowane źle i nieefektywnie. Warto dodać, że są to konkretne działki, które przeważnie są naszym wspólnym, gminnym lub spółdzielczym dobrem. W ten sposób prywatyzujemy kolejną przestrzeń, a w zamian dostajemy – w najlepszym przypadku – chodnik wzdłuż witryn sklepowych, kilka drzew i kwietników oraz ławki ustawione co kilkadziesiąt metrów. Nie zadaliśmy sobie trudu, żeby pomyśleć, co jest naszym problemem, więc taki sposób projektowania miasta jest dla nas jedyną odpowiedzią. 

Nie mam gotowej recepty na to, w jaki sposób przekształcać przestrzeń wspólną. Na pewno chciałbym ją jednak dogęszczać społecznie, a nie inwestycyjnie, choć oczywiście wprowadzanie nowych rozwiązań architektonicznych może być elementem budowania dobrego miasta. Mam nadzieję, że w rozpoczynającym się właśnie roku będziemy mogli porozmawiać o tym, jak wykorzystać puste tereny założeń modernistycznych do generowania interakcji, potem pomyślimy o trwałej infrastrukturze, a na samym końcu zdecydujemy, czy i w jaki sposób zostaną sprzedane poszczególne działki pod realizację nowych wizji projektowych. Nie zapominajmy, że możemy to zrobić tylko raz.


Paweł Jaworski

środa, 30 grudnia 2015

NEONY WRACAJĄ

Wracają neony. Obecnie w postaci niewielkiej wystawy w Rondzie Sztuki w Galerii+. Ale nie tylko w takiej formie. Wracają też jako projekt, który swój początek miał w roku 2009. Chcąc ratować stare katowickie neony przed zniszczeniem, postanowiłem w ramach działania w stowarzyszeniu zbierać to, co jeszcze jest do zebrania. Swego czasu były one przecież wizytówką Katowic. Ich skala i ilość imponowała. Ale nie tylko to z mojego punktu widzenia warte jest odnotowania. Ważnym elementem było to, że wszystkie te napisy, szyldy, mrugające semafory były po prostu zaprojektowane. Przez zawodowców. Wcześniej zanim zajęły swoje miejsce w przestrzeni miasta, były oddane do ostateczniej akceptacji urzędowej (też przez zawodowców) aby ostatecznie zająć swoje należne miejsce i niejednokrotnie cieszyć oko. Dziś w zbiorach stowarzyszenia mamy ponad dwadzieścia mniejszych i większych szyldów uratowanych przed wyrzuceniem na złom. Oprócz wartości sentymentalnej mają one również wartość estetyczno edukacyjną.

W projekcie ‘NEON Katowice’ nie chodzi tylko o to, aby stare napisy znowu zaświeciły gdzieś w galerii. Chodzi o danie bodźca do dyskusji o jakości naszej wspólnej przestrzeni. Coraz szersze kręgi zatacza dyskusja o ilości i wielkości szyldów oraz reklam. Niedawno przyjęto ustawę krajobrazową. Widać,  że dostrzeganie bałaganu reklamowego to już nie fanaberia społeczniaków ale coraz istotniejsza kwestia utrwalająca się w świadomości mieszkańców.
I o to chodzi przede wszystkim w projekcie z neonami. Chodzi o to, żeby nam wszystkim uświadomić, że dobrze zaprojektowany szyld jest ważny. Tak dla firmy jak i dla przestrzeni wspólnej.

Chodzi o to, że warto się postarać. Warto posiadać nośnik reklamowy, który będzie jednocześnie budził zaciekawienie i poprawiał sprzedaż dóbr i usług. Jednocześnie będzie przyjazny dla przestrzeni miasta a być może stanie się jeszcze jednym z symboli okolicy jak niegdysiejszy pykający czajnik herbaciarni ‘Randia’ na rogu ulic 3 Maja i Stawowej? Wcale nie upieramy się przy neonach, chociaż uważamy, że taka forma reklamy ma w sobie to ‘coś’ i pasuje do Centrum Katowic aż nadto. Chodzi nam o to, żebyśmy się zastanowili czy reklamowy banerek to szczyt naszych możliwości reklamowych? Czy chodzi tylko o to, żeby jak najwięcej sprzedać? Czy może jednak chodzi o coś więcej?

Dominik Tokarski

piątek, 18 grudnia 2015

ŻEBY BYŁO ŁADNIE

Długo zastanawiałem się czy pisać ten tekst. A raczej komentarz. Wydaje mi się jednak, że temat powinien zostać publicznie poruszony. Choćby po to, żeby pokazać drugą stronę medalu. Inną perspektywę. Pobudzić do krytycznej refleksji. Może dzięki temu ktoś się zreflektuje i zobaczy, że nie zawsze chodzi o to, żeby było ładnie. Przynajmniej nie w temacie, który poruszam. A chciałbym wam napisać o tym co myślę o muralu, który powstał na skrzyżowaniu ulic 1 Maja i Dudy-Gracza oraz o wielu innych, podobnych realizacjach w całej Polsce. Zjawisko muralozy nie dotyczy przecież tylko Katowic, a sztuka w przestrzeni publicznej wymaga większego namysłu niż ten, który zafundowali nam artyści malujący ww. mural i dziennikarze go promujący.

Powstanie tej pracy uwiadomiło mi dwie rzeczy. Pewnie mało odkrywcze i oczywiste, a jednak w lokalnym kontekście pierwszy raz tak widocznie się one objawiły. Pierwsza rzecz to sam mural. Artyści stworzyli pracę bez treści, zupełnie wyrwaną z kontekstu i nie podejmującą żadnego dialogu z przestrzenią publiczną, mieszkańcami, miastem. Pracę estetyzującą, której głównym celem jest bycie ładną. Choć w tym przypadku jest to dosyć dyskusyjne. Jest ona zwykłym miejskim gadżetem, który będzie zbierał lajki, instafotki i komentarze miejskich oficjeli, że w mieście jest coraz ładniej. I tu powinno się pojawić pytanie, czy właśnie takiej sztuki w mieście potrzebujemy i chcemy? Czy chcemy pracy, która za nic ma miejsce, w którym powstaje, równie dobrze może powstać w każdym innym mieście albo na płótnie w galerii? Czy sztuka w mieście nie powinna wchodzić w relacje z otoczeniem, komentować i prowokować do dyskusji? Nie powinna zadawać trudnych pytań? Stwarzać pole do dyskusji o jakości przestrzeni publicznej, a nie tylko jej estetyce? W przypadku muralu na ul. 1 Maja mamy raczej do czynienia z czymś, co w przypadku kolorowania szarych bloków nazywa się miejską pastelozą. Bezrefleksyjnym traktowaniem przestrzeni publicznej. Mural nie jest tu narzędziem do mówienia o mieście, a celem samym w sobie. Formalną zabawą na żenująco niskim poziomie. Zjawisko, o którym piszę występuje wszędzie i wszędzie jest już mocno krytykowane. Powstało sporo publikacji, felietonów, odbyło się parę spotkań. A nasi dziennikarze, tak mocno zafascynowani powstałym muralem, jakby to przegapili. A może nawet nie byli zainteresowani. I tu dochodzimy do drugiej rzeczy, którą powstanie tej pracy świetnie pokazało. A chodzi o dziennikarską ignorancję. O chęć poszukiwania newsów. O powierzchowną analizę. Nasi lokalni dziennikarze wypowiadają się na każdy temat, a najczęściej na ten, o którym nie mają zielonego pojęcia. Są specjalistami od wszystkiego. I tak też było w tym przypadku. Nikt nie zadał sobie nawet trudu zbadania tematu. Nie spróbował przedstawić innego punktu widzenia. Bo właściwie po co? Mamy ładny kolorowy mural i tyle. Mamy atrakcyjnego newsa. I ciężko stwierdzić czy wynika to z wymogów redakcji, czy może z braku kompetencji samych dziennikarzy, czy braku chęci poznania tematu. Pewnie z wszystkiego po trochu. Szkoda, bo to właśnie dziennikarze mogliby tu pełnić istotną rolę w tworzeniu przestrzeni do dyskusji. Mogliby zadać parę pytań. Ale chyba nie specjalnie im na tym zależy. A może nie czują po prostu takiej potrzeby. Powstał ładny mural, więc po co się czepiać. Przecież w mieście chodzi właśnie o to, żeby było ładnie. Poziom refleksji jaki nam oferują niestety do tego się ogranicza.

I pewnie nie byłoby żadnego problemu, gdyby z jednej strony Panowie artyści potrafili uczciwie przyznać, że zrobili po prostu komercyjną reklamę, a nie dzieło artystyczne, a z drugiej dziennikarze nie wpadliby w zachwyt nad tym co powstało. A tak niestety po raz kolejny okazało się, że lokalny dyskurs, nie tyle o samej sztuce, bo ona jest tu najmniej ważna, ale o przestrzeni publicznej i mieście ogranicza się tylko do estetycznych egzaltacji. A to jest słabe.