O katowickiej Strefie Kultury pisano już wielokrotnie. I w sumie nic w tym dziwnego, jeżeli pod uwagę weźmiemy fakt, że wspólnie ze Strefą Rondo-Rynek jest to inwestycyjny temat numer jeden w mieście. Rozpisywali się o niej architekci, urbaniści, urzędnicy oraz dziennikarze. Opinie oczywiście bywały różne, a nawet całkowicie rozbieżne. Od pełnego, niczym nie zmąconego zachwytu, po krytyczne głosy wytykające monofunkcyjność, wielką skalę, nastawienie na ruch samochodowy, czy brak pomysłu na połączenie z centrum miasta, oddzielonego od obszaru trasą średnicową i ekranami akustycznymi. Dobrze, że chociaż paru naszych znajomych zasadziło tam trochę bluszczu i stworzyło namiastkę miasta ogrodów. Odstawiając żarty na bok i przechodząc do sedna: zgadzając się z zarzutami stawianymi tej inwestycji, nie możemy ograniczyć naszej debaty tylko do kontekstu architektoniczno- urbanistycznego. Warto przyjrzeć się tej wielkiej przebudowie również pod kątem tego, z jaką wizją kultury i jej rozwoju łączą się opisane przemiany przestrzenne. Wydaje mi się, że te właśnie inwestycje w pigułce odzwierciedlają to, jak władze miasta wyobrażają sobie politykę kulturalną dla Katowic. Jeśli oczywiście przyjmiemy, że taka polityka w ogóle istnieje.
A jak sobie ją wyobrażają? Przede wszystkim jako zbiór wielkich inwestycji i wydarzeń, które mają stworzyć wizerunek miasta kultury, drugiego Bilbao z tłumami turystów z całej Europy. Patrząc na Strefę Kultury widzimy potężne inwestycje w infrastrukturę, w budynki, które wraz z wydarzeniami na światowym poziomie sprawią, że Katowice właśnie takie się staną. Wydaje się, że tak uważają nasi włodarze, a przynajmniej tak można wnioskować z ich dotychczasowych działań. Przykład idzie z góry, a dokładnie z Ministerstwa Kultury, które pod rządami Bogdana Zdrojewskiego mówi o kulturze, w głównej mierze w kontekście inwestycji w infrastrukturę i na to też przeznacza nie małe środki. Takie podejście nie wydaje się zatem niczym wyjątkowym na pozimie lokalnym. Taki oto polski standard myślenia o kulturze ostatnich lat. Najlepiej pokazują to badania DNA Miasta przeprowadzone przez Res Publicę Nową. Uwidoczniają, jak bardzo w polskich miastach wzrosła ilość środków finansowych przeznaczanych na budowanie infrastruktury. Co bardziej niepokojące: dzieje się to przy zdecydowanie mniejszym wzroście wydatków bieżących na kulturę. W przypadku Katowic skala inwestycji jest jednak tak wielka, że warto się nad nią pochylić i zastanowić, ponieważ problem może być zdecydowanie większy niż w innych miastach. Nalęży w tym miejscu również przypomnieć słowa Marty Madejskiej z fundacji Miejski Kolektyw, która w kontekście Łodzi, tak pisała o wielkich inwestycjach infrastrukturalnych w kulturze i nadziejach lokalnych polityków na mityczny efekt Bilbao, który miał nastąpić po ich wybudowaniu: “To, czego brakuje w narracji o efekcie Bilbao, to fakt, że wszystko rozpoczęło się od przyjętych na początku lat 90. strategicznych planów rewitalizacji (...). Bilbao nie jest przykładem procesu odnowy zapoczątkowanego przez instytucję kultury, ale odnowy dzięki spójnej polityce publicznej z silnym komponentem kulturalnym”. Wydaje się, że te słowa, równie dobrze można by odnieść do dzisiejszej sytuacji Katowic i decyzji inwestycyjnych podejmowanych w tym mieście.
Nie trzeba być jednak wyjątkowo spostrzegawczym, żeby zaobserować, że to nie budynki lecz ludzie zmieniają miasta, a po wielkich wydarzeniach zostaje z reguły tylko PR-owy splendor. Gwiazdy przyjeżdżają i wyjeżdżają, a problemy zostają. Natomiast infrastruktura bez inwestowania w kompetencje jest pożyteczna tylko w momencie przecinania wstęgi i błysku fleszy.
Jedną kwestię chcę wyjaśnić. Nie zamierzam demonizować dużych festiwali czy budowy spektakularnych obiektów kultury, ani negować ich potencjału promocyjnego oraz wpływu na kreowanie życia kulturalnego miasta. Bardziej zależy mi na tym, żeby zwrócić uwagę na to, jakiego myślenia o kulturze w Katowicach brakuje i jakie w dłuższej perspektywie jest naszemu miastu bardziej potrzebne. Rzecz nie rozchodzi się o stawianie na przeciw siebie wykluczających się alternatyw, a raczej uzupełniających się możliwości, które powinny tworzyć spójną politykę kulturalną miasta. I o te odpowiednio rozłożone akcenty powinniśmy się upominać. Jeśli chcemy, żeby kultura miała realny i głęboki wpływ na naszą codzienność, musimy zacząć traktować ją jako proces i narzędzie społecznej zmiany, a nie zbiór wydarzeń do konsumowania. Samych uczestników zaś jako współtwórców tej kultury, a nie tylko jej odbiorców. Celnie ujął to Artur Celiński w swoim felietonie ’Miejskie Polityki Kulturalne’ dla Magazynu Miasta: “potrzebujemy inwestycji w kompetencje, a nie w budynki”. Nie wypracujemy ich na Off festivalu, ani na koncercie w nowej siedzibie NOSPR-u. Do tego potrzeba rozwiązań systemowych, budowania strategii i działań długofalowych. I choć efekty nie są medialnie tak widoczne jak wielkie wydarzenia i inwestycje to ich wpływ na miasto i jego mieszkańców jest zdecydowanie większy. Może przynosić w zwiazku z tym bardziej satysfakcjonujące rezultaty. Może zamiast budować Teatr Wielki Opery i Baletu czy inny, kolejny moloch w mieście, wykorzystajmy te środki na zwiększenie uczestnictwa mieszkańców w kulturze? Walkę z nierównościami w dostępie do niej? Edukację kulturalną, czy wspieranie oddolnej aktywności? Taka kultura przede wszystkim wymaga publicznego wsparcia.
Wzorców i dobrych praktyk nie musimy wcale szukać daleko. Działania bytomskiego CSW Kronika pokazują, czym może być kultura społecznie zaangażowana. Długofalowe projekty edukacyjne katowickiego Medialabu budują i integrują społeczność wokół nowych technologii, wyposażając ją w niezbędne kompetencje do lepszego poznawania miasta, badania go czy tworzenia dla niego nowych idei i rozwiązań. Ciekawym przykładem może być również konkurs “Lokal na Kulturę”, który dzięki grupie miejskich aktywistów stał się oficjalnym miejskim rozwiązaniem systemowym, dającym szansę zaistnienia podmiotom niekomercyjnym, chcącym kulturalnie animować miasto.
Wymienione projekty - nastawione na proces i zmianę społeczną - pokazują, że podobne działania trzeba i warto prowadzić. Ważne jest jednak to, żeby takie myślenie wyszło z niszy i z projektów paru zapaleńców stało się normą, która pozwoli na tworzenie systemowych rozwiązań i polityk. Może dzięki temu mówienie, że kultura ma znaczenie przestanie być tylko sloganem. A nasza Strefa Kultury przestanie być tylko i wyłącznie Strefą Infrastruktury.
Michał Kubieniec
Inwestycje infrastrukturalne często idą w parze z aktualnymi obszarami finansowania i ramowymi programami UE. Miasta sięgają po unijne (i nie tylko) środki, czemu trudno się dziwić - niejednokrotnie stanowią one przecież nie lada okazję na wzniesienie gmachów, które bez zewnętrznego finansowania nie mogłyby powstać. Faktem jest, że procedury monitorowania kulturalnej infrastruktury powstającej za unijne pieniądze często ograniczają się do podziwiania murów bądź sprawdzania "przepustowości" (liczenie głów użytkowników tych gmachów). Tam, gdzie uwaga skupiona jest na ilości (czy to metrów kwadratowych, czy ludzi) często zapomina się o jakości (wydarzeń, projektów, działań). Pozostaje mieć nadzieję, że o tę drugą zadbają środowiska kulturotwórcze - niekoniecznie reprezentujące powstające gmachy (bo te wydają się tak zastygłe jak cement na budowie "strefy kultury").
OdpowiedzUsuń"Kultura mająca znaczenie" wypełni przygotowaną dla niej infrastrukturę, jeśli tylko budynki (i głowy ich zarządców) będą otwarte. Na pomysły, na ludzi i na odrobinę szaleństwa. Oby tak właśnie było.