Katowice reklamowały się niegdyś hasłem „miasto wielkich wydarzeń”, dziś niewiele się zmieniło, włodarze nadal inwestują w duże imprezy, ale także w duże instytucje skupione na osi kultury. Tymczasem w dzielnicach dzieje się albo wielkie nic, albo małe coś.
Przykładów na „małe coś” jest kilka, poczynając od Teatru Żelaznego, który początkowo działał w hali dworca na Ligocie, a w ostatnim czasie przeniósł się do budynku na stacji kolejowej w Piotrowicach. Pierwsza lokalizacja wiązała się także z akcjami fundacji Napraw Sobie Miasto, której jednym z pierwszych celów było posprzątanie, czy bardziej umycie, dworca.
Sam jestem inicjatorem nieformalnej inicjatywy Pobudka Koszutka, w ramach której wspieramy lokalne akcje kulturalne, a sami organizujemy między innymi festyn sąsiedzki. Festyn nietypowy bo bez piwa i disco polo, ale z warsztatami i kameralnymi koncertami. Chcemy promować i rozwijać jakościowe wydarzenia i pomysły.
Oba podane przykłady bardzo dobrze radzą sobie zarówno w opinii mediów, jak i mieszkańców, oba są też wynikiem działań społeczników i nie są inspirowane przez włodarzy miasta. Trzeba to mocno podkreślić, bowiem instytucje, które powinny się takimi zadaniami zajmować, czyli miejskie domy kultury oraz biblioteki dzielnicowe, działają biernie i zachowawczo. Te pierwsze organizują najczęściej zajęcia dla dzieci według klucza plastyka-teatr-taniec oraz spotkania z podstarzałymi gwiazdami dla dorosłych, a te drugie… dobre pytanie. Nie wiem co robią, oprócz magazynowania książek.
Dzielnicowe instytucje kulturalne w Katowicach, zapadły w długi sen zimowy gdzieś na początku lat 90. Organizują wątpliwej jakości i świeżości wydarzenia dla dzieci, którym najłatwiej jest wepchnąć cokolwiek, bo to rodzice decydują o ich uczestnictwie.
Jeżeli, ktoś jest w miarę świadomym odbiorcą kultury to na koncerty, spotkania autorskie, warsztaty czy spektakle udaje się do centrum. I nie ma się co dziwić, jeżeli nikt nie ułatwia pracy organizatorów ewentualnych "małych” wydarzeń w dzielnicach, to ci jeżeli już coś robią to właśnie w centrum. To tam mają kluby ze sprzętem nagłośnieniowym, to tu mają odpowiednie przestrzenie i w końcu to tu najłatwiej przyciągnąć ludzi, którzy krążą między szkołą, pracą, a knajpami.
Kiedy pod koniec dziewiętnastego wieku, bogaci mieszkańcy Soho przeprowadzili się na Manhattan, niegdyś elegancka dzielnica zaczęła zamieniać się w slamsy, zamieszkiwanie przez pracowników fabryk. W XX wieku zakłady pracy upadły, a rosnącą liczbę pustostanów zaczęto wynajmować artystom na pracownie i tanie mieszkania. Dziś to jedna z najdroższych dzielnic Nowego Jorku.
Kultura i wszelkie działania artystyczne, a zwłaszcza te małe, są świetnym narzędziem rewitalizacyjnym dla dzielnic. Oprócz wspomnianego Soho, mamy jeszcze przykłady: warszawskiej Pragi, berlińskiego Kreuzbergu, drezdeńskiego Neustadtu i wielu innych miast korzystających tego sprytnego patentu. Katowice dalej żyją w krakowskim przekonaniu, że śródmieście jest centrum kulturalnym i nic nie zapowiada zmiany w myśleniu włodarzy i większości mieszkańców. No nic oprócz kilku małych, maleńkich jaskółek.
Sebastian Pypłacz
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz