____ IDEA


Jesteśmy zanurzeni w mieście i miejskości.

Mieszkamy w Katowicach i codziennie korzystamy z przestrzeni, która tutaj powstaje. Właściwie to tworzymy ją za pomocą naszych działań zderzonych z decyzjami i wyborami innych użytkowników. Ten kontekst interesuje nas najbardziej. Czujemy się współodpowiedzialni za miasto, chcemy więc je lepiej rozumieć i mieć wpływ na to, jak funkcjonuje.


Kolektyw Miastoprojekt: Michał Kubieniec, Paweł Jaworski
________________________________________________________________________________________




środa, 10 września 2014

TU JEST JAK W BERLINIE

Berlin to miasto, którym inspirują się dzisiaj wszyscy. To miasto, które jest wymieniane jako wzór miejskiego rozwoju. Takie, które trzeba naśladować, z którego trzeba czerpać inspiracje, do którego trzeba jeździć i chłonąć wiedzę. Często słyszymy na ulicach naszych miast, szczególnie w modnych dzielnicach, że „tu jest jak w Berlinie”. Chcielibyśmy przenieść jego atmosferę do nas. Kawiarnie, galerie, instytucje kultury czy organizacje pozarządowe, działające tam na każdym kroku, są dla nas wzorem i punktem odniesienia. I wszystko super, na pewno warto się inspirować. Szczególnie takim miastem jak Berlin. Gdzie dzielnicowe, zwrócone ku lokalności kawiarnie, bazary czy sklepy budują małe wspólnoty wokół ulic i placów. Gdzie działają instytucje kultury kreujące światowe trendy. Gdzie aktywiści wspólnie z mieszkańcami tworzą świetne przestrzenie sąsiedzkie. Gdzie walka o przestrzeń publiczną odbywa się z niespotykaną u nas intensywnością. Te wszystkie elementy są istotne. Mogą tworzyć lepsze miasta. Jest to jednak sfera mikro. W sferze makro miasta muszą mieć swoją własną wizję rozwoju. A nie jestem przekonany, że wizja rozwoju Berlina może i powinna być przenoszona i implementowana gdzieś indziej. Wręcz przeciwnie wydaje mi się, że może to przynieść więcej szkody niż pożytku. Bo wbrew temu co myśli o tym mieście wielu ślepo zapatrzonych w niego apologetów, jego strategia z dzisiejszej perspektywy wydaje się już nieco archaiczna i co ważniejsze, dzięki krytycznej refleksji, negatywnie oceniana. Ale, żeby zrozumieć dlaczego Berlin nie zbawi świata i dlaczego potrzebujemy nowych, alternatywnych narracji, trzeba się najpierw przyjrzeć fenomenowi tego miasta i fundamentom na jakich zbudowano jego współczesny wizerunek.

Poor but sexy to słynne na cały świat hasło, stworzone przez burmistrza Berlina Klausa Wowereita, miało przyciągnąć do miasta modnych i kreatywnych, artystów i designerów, a za nimi wszystkich innych hipsterów. Typowy model miasta kreatywnego tak bardzo dzisiaj pożądanego w Polsce. Wysoka jakość życia, rozrywki na wysokim poziomie, twórcza i przyjemna atmosfera. Tak oto historia się skończyła, przyszedł czas na korzystanie z uroków życia i konsumowanie wysublimowanych treści. Taką markę miasta szybko udało się dobrze „sprzedać”. Do Berlina zaczęła tłumnie zjeżdżać tak bardzo pożądana klasa kreatywna. Design, media czy moda to sektory gospodarki, które zaczęły wieść prym. To było miasto wyśnione przez Richarda Floridę. Autor „Narodzin klasy kreatywnej” mógłby tu, popijając cappuccino w jednej z eko-kawiarni, wśród – jakby to sam określił – „modnych towarzystw” napisać kontynuację swojej książki. Berlin stał się prawdziwą kolebką klasy kreatywnej i symbolem, na którym zaczęły wzorować się inne europejskie metropolie. Przejście od przemysłu i wytwórczości do usług i turystyki opartej na kulturze to model, który do dzisiaj wielu inspiruje. W mieście wzrosła najpierw liczba artystów, później hipsterów, a następnie turystów i korporacji, agencji reklamowych czy firm z sektora IT, które zwiastowały nowe inwestycje. Miasto przestało być poor ale ciągle chciało być sexy. Stare fabryki przerabiane na kluby, galerie czy pracownie. Kolejne dzielnice poddawane specyficznie rozumianej rewitalizacji, zmieniały zupełnie swój charakter. Jednego lata modny był Prenzlauer Berg, kolejnego Kreuzberg czy Neukölln. Teraz czas na Wedding. W sumie to cały Berlin jest już kreatywny. Wszędzie mamy butiki, kawiarnie, pracownie czy galerie. Ogólnie to miasto jest super przyjemne. Bez ironii. Świetnie się w nim spędza czas. Jest przyjazne. No i oczywiście na każdym kroku kusi swoją ofertą kulturalną. Jak żadne inne miasto. Jest jednak pewien problem. Ścieżka obrana przez Berlin ma również swoje drugie mniej kolorowe i przyjemne oblicze. To oblicze miasta potwornie zadłużonego, z dużymi problemami społecznymi. Miasta, które zbyt łatwo i bezkrytycznie uwierzyło ideom Richarda Floridy, wykluczając wiele grup ludzi z życia publicznego.

Można powiedzieć, że w tej całej kreatywnej konsumpcji Berlin skonsumował sam siebie.
Idea miasta kreatywnego jest bowiem ideą bardzo elitarną, która w imię tworzenia miasta dla tych wybranych zapomina zupełnie o całej reszcie. Kim jest osoba nie-kreatywna w takim świecie? Z reguły przeszkodą, którą trzeba usunąć. Tak jak się to działo w kolejnych dzielnicach Berlina, gdzie kreatywni wypierali dotychczasowych mieszkańców, często z klas robotniczych. Rosnące ceny nieruchomości czy usługi ukierunkowane na jedną grupę społeczną zmuszały ich do przemieszczania się w inne rejony miasta. Niestety te rejony mogą się kiedyś skończyć kończyć i nie będzie gdzie się przenieść. Miasto przystosowane do potrzeb klasy kreatywnej ma charakter wykluczający, ponieważ swoje ofertę kieruje tylko do nielicznych. Tak o Berlinie piszą Quinn Slobodian i Michelle Sterling: „usługi społeczne zostały wyprzedane, a wraz z nimi w przeszłość odeszła pamięć o mieście jako miejscu podzielanych publicznych dóbr. Z odejściem przemysłu wytwórczego do historii przeszło wyobrażenie miasta jako miejsca pracy manualnej. Kreatywne reformy poskutkowały wzbogaceniem się niewielu, w tym pewnej liczby nowo-przybyłych, ale niewiele zrobiły dla pozostałych mieszkańców miasta. Do dzisiaj co piąty berlińczyk żyje poniżej granicy ubóstwa, a liczba ta rośnie każdego roku”. Wiążą się z tym poważne konflikty społeczne w mieście, gdzie w hipsterskie interwencje w tkankę miejską często wymierzana jest przemoc, czy to w postaci wybitych szyb w kawiarniach czy pełnych nienawiści komentarzy na murach. Inną sprawą jest potężne zadłużenie miasta, które sięga ponad 60mld euro. Słyszeliście hasło, że całe Niemcy płacą, żeby Berlin mógł się bawić? Ten fakt pokazuje najlepiej, że nie da się opierać rozwoju miasta tylko i wyłącznie na przemysłach kreatywnych. Że nie da się zrezygnować z wytwórczości. Zarówno ze względów społecznych, jak i ekonomicznych. Przemysły kreatywne to nisza i nie może być traktowana jako filar gospodarki. Przejechał się na tym już nie tylko Berlin ale i słynna Barcelona. Kto wie co za parę lat pozostanie z hasła „Łódź kreuje”.

Nie chodzi jednak o to aby w prosty sposób odrzucić  znaczenie przemysłów kreatywnych w rozwoju miast, tylko aby na nowo przemyśleć ich miejsce w mieście. Już nie jako filaru gospodarki, a raczej jednego z wielu elementów kształtujących zarówno ją jak i społeczeństwo. Joanna Erbel poleca zająć się „tworzeniem modeli współdziałania opartych na idei społecznej solidarności, gdzie kreatywność nie będzie związana z samorozwojem oraz indywidualną satysfakcją, ale będzie środkiem do walki o miasto, w którym znajdzie się miejsce nie tylko dla klasy kreatywnej, ale również dla innych osób”. A Krzysztof Nawratek zwraca uwagę, że innowacyjność, niezbędna w rozwoju dzisiejszych metropolii, nie jest domeną klasy kreatywnej i wynika raczej z „powiązań między poszczególnymi strukturami społeczno-gospodarczymi oraz politycznymi(...)innowacja bierze się ze wzrostu skomplikowania układu, a nie z jego dekompozycji”. Dlatego tym bardziej potrzebujemy modelu, w którym klasa kreatywna będzie jedną z wielu graczy o lepsze miasto. Na równych zasadach z innymi. Co nie znaczy, że musimy od razu porzucić sam Berlin. Musimy po prostu wymyślić go sobie na nowo. Trochę lepiej. Wszyscy go przecież bardzo lubimy.


Michał Kubieniec

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz