Dyskusja o gentryfikacji w Polsce powoli nabiera rozpędu. W wielu dużych miastach problem się nie tylko dostrzega, ale zaczyna się o nim szczegółowo rozmawiać. W Krakowie o Kazimierzu. We Wrocławiu o Nadodrzu. W Warszawie o Pradze. Atakuje się modne kawiarnie, kluby czy galerie. Winnych szuka się wśród artystów, aktywistów czy po prostu hipsterów. Oskarża się ich o zawłaszczanie przestrzeni miejskiej. O komercjalizację dzielnic. I o coraz wyższe czynsze. W ten sposób oddalając się od sedna problemu. Błędnie definiując przyczyny. I nie szukając rozwiązań. Dyskutujemy pustymi sloganami, emocjami i strachem przed wszystkim, co jest nowe i jakąkolwiek zmianą. Nie próbujemy zrozumieć procesu. Nie posługujemy się danymi i wiedzą. A bez tego nie jesteśmy w stanie znaleźć wyjścia. Dlatego rzucamy też łatwymi hasłami i oskarżeniami. Tylko szkoda, że celujemy w złym kierunku.
Zacznijmy od stwierdzenia, że gentryfikacja, szczególnie ta gwałtowna, nagła i brutalna, może wyrządzić wiele złego. To nie ulega wątpliwości. Tylko czy obwiniając różne działające w mieście podmioty, wymienione przez ze mnie we wstępie, nie szukamy przypadkiem w nieodpowiednim miejscu? Sytuacja jest o tyle zabawna, że bardzo często ci, którzy rozpoczynali “modę” na pewne dzielnice rozkręcając w nich różne, twórcze miejsca, później się z tych terenów wynosili ze względu na ich dużą popularność. Oczywiście przy okazji potępiając kolejnych, którzy za nimi przychodzili. Kto z nich ma większe prawo do miasta? Dlaczego jedni mają, a inni już nie? Czy ci, którzy byli na początku, są z założenia lepsi od następnych? Czy nowe nie ma prawa się pojawić? Czy jest gorsze od starego? W jaki sposób oddzielić kawiarnię gentryfikującą od tej, która służy dzielnicy? Nie ma odpowiedzi na te pytania, ponieważ wszystko tu się przenika, mogąc stanąć jednocześnie po obu stronach konfliktu. Dochodzimy w ten sposób do ściany. Na podobnej zasadzie można by oskarżyć Fundację Bęc Zmiana, która zapoczątkowała swoją instalacją jelonkową modę na Powiśle. Tylko czy takie doszukiwanie się pierwszych gentryfikatorów ma sens? Czy coś wnosi do dyskusji? Czy to nie hamuje jakichkolwiek inicjatyw? Tak na prawdę to wszyscy jesteśmy wplątani w gentryfikację, a nic-nie-robienie i oskarżanie innych jest jeszcze gorsze. Jest zwykłą ucieczką od wzięcia odpowiedzialności.
Nie jestem w stanie również zrozumieć pewnej fascynacji rozpadającymi się dzielnicami, wśród wielu ich obrońców. Każdy remont, przebudowa, zmiana odbierana jest jako atak na klimat tego terenu. Niszczy jej niepowtarzalność. Unifikuje ją i banalizuje. Ciężko mi nawet takie zarzuty skomentować. Oddałbym po prostu głos samym mieszkańcom. Do tego dochodzi ciągły strach przed wzrostem wartości nieruchomości. Nie remontujmy budynków. Nie kładźmy nowych dróg i chodników. Nie doprowadzajmy komunikacji publicznej. Nie twórzmy skwerów i przyjaznych przestrzeni publicznych. Nie wspierajmy lokalnego handlu. Nie organizujmy miejsc pracy. Wszystko to grozi tym, że dzielnica stanie się przyjazna, a co za tym idzie: zacznie przyciągać nowych mieszkańców i ceny pójdą w górę. Tak na prawdę nie powinniśmy nic robić. Jakakolwiek aktywność jest niewskazana. Zmiana jest nie potrzebna. Dzielnica jest w rozkwicie.
Co w takim razie zrobić, żeby było lepiej, nie wpadając przy okazji w pułapkę gentryfikacji? Jak planować zmiany dla mieszkańców? Dla wszystkich. Bez podziału na starych i nowych. Ciekawym przykładem jest to co zaczyna się dziać w Łodzi. Rewitalizacja z prawdziwego zdarzenia. Nie dotycząca tylko infrastruktury, a skupiająca się również na społecznym wymiarze. Pytająca mieszkańców o zdanie i starająca się odpowiedzieć na ich potrzeby. Nie łudźmy się jednak, że gentryfikacja w tym przypadku nam odpuści. Każda zmiana na lepsze czy społeczna czy infrastrukturalna sprawia, że miejsce zachęca do inwestowania. Do mieszkania. Spędzania czasu. To wszystko wiąże się ze wzrostem wartości takiego terenu, również finansowym. W omawianym przypadku możemy jednak kontrolować zachodzące procesy. Mamy większą świadomość, kompetencje i narzędzia do ich przeprowadzania. Możemy też reagować od razu, gdy zobaczymy negatywne skutki naszych działań.
Przykład Łodzi pokazuje, że “winnych” nie warto szukać wśród różnych aktywnych osób. Lepiej zapytać władze naszych miast o to, w jaki sposób zarządzają procesem rewitalizacji. Jak nadzorują całość. Jak wygląda polityka lokalowa i mieszkaniowa na obszarze interwencji. Jakie wyznaczyły reguły gry dla deweloperów, którzy się na tym terenie pojawią. Komu te zasady tak naprawdę służą.
To, co my możemy zrobić, to wymuszać na naszych władzach, żeby taką politykę prowadziły. Żeby stwarzały możliwości do współistnienia starego z nowym, a nie wzajemnego zwalczania się. Tworzyły przestrzeń dla różnorodnych działań, adresowanych do różnych grup odbiorców. Miejsca, gdzie punkty komercyjne sąsiadują z ogólnodostępnymi. Gdzie mieszkania są osiągalne dla wszystkich.
Dlaczego o tym wszystkim piszę? Dlatego, że sam działam i prowadzę biznes na katowickiej Koszutce. Dzielnicy, która zmienia się dość dynamicznie. Do której chętnie wprowadzają się młodzi ludzie. Czy chcę się wytłumaczyć i poszukać uzasadnienia? Nie, po prostu czuję się odpowiedzialny za miejsce, w którym jestem i chciałbym je współtworzyć. Razem z Pawłem, z którym piszę bloga, a który również angażuje się w sprawy lokalne. Ponadto chciałbym, żeby Koszutka była miejscem dla wszystkich, którzy w niej mieszkają i w jakikolwiek korzystają z tego, co ma do zaoferowania. Żeby każdy się w niej dobrze czuł. I żeby o uczestnictwie w jej życiu nie decydowała tylko i wyłącznie grubość portfela.
Michał Kubieniec
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz